„Hamlet” Williama Shakespeare'a w reż. Jana Englerta w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Jacek Cieślak w „Rzeczpospolitej”.
Hugo Tarres jako Hamlet i Helena Englert są jokerami pożegnalnego szekspirowskiego spektaklu Jana Englerta z dyrekcją artystyczną w Teatrze Narodowym. Przedstawienia o manipulacji i zdradzie.
Początek to gorzka, autoironiczna i szydercza rewelacja. Jan Englert rozpoczyna „Hamleta” sceną próby w Narodowym, gdzie aktorzy grający techników sceny i Przemysław Stippa w roli Horacja – drwią z obalonego króla. Na wózkach, w stronę przepastnego śmietnika w zapadni, wiozą podobizny Jana Englerta i plakat z nim jako Learem w koronie.
Stippa parodiuje dawnego teatralnego monarchę i protekcjonalnie macha ręką. Klasyka: „Nie żyje król! Niech żyje król”. Zaczyna się nowa odsłona gry, która w Narodowym trwała od ponad roku, gdy w kulisach wszyscy próbowali różnych ustawień. Ministra Hanna Wróblewska też mogła mieć – być może – swojego faworyta, tymczasem w vipowskim rzędzie na premierze „Hamleta” Jana Englerta, obok ministry, dyrektora Krzysztofa Torończyka, który zostaje w Narodowym, zasiadł nowy naczelny (od września 2025 r.) – reżyser Jan Klata wraz z małżonką i scenografką Justyną Łagowską. Widzowie zaś oglądali spektakl o teatrze intrygi, dworskich i salonowych wojnach i sojuszach, wyniszczającej domowej wojnie i geopolitycznej klęsce z interwencją sąsiedniego imperium.
„Hamlet” Jana Englerta w Teatrze Narodowym
Przede wszystkim zaś zobaczyliśmy najlepszy aktorski debiut w roli Hamleta (brawo Hugo Tarres!) od czasu Wojciecha Malajkata w warszawskim Studio (1986 r.), teatrze kierowanym wówczas przez Jerzego Grzegorzewskiego. Późniejszego dyrektora Narodowego od 1997 r., który od razu zaprosił do zespołu Jana Englerta. A tuż przed objęciem przez niego dyrekcji artystycznej w 2003 r. obsadził go w „Hamlecie Stanisława Wyspiańskiego” w roli króla Makbeta. O nie! Englert nie wykończył podle swojego szefa, to raczej Grzegorzewski ironicznie myślał o mechanizmach sukcesji. Tymczasem Jan Englert czuje się chyba teraz przepuszczony przez maszynkę intrygi, choć wcześniej zagrał Leara, który przekonuje się, że nikt nie rządzi wiecznie.
Wybitny aktor, który sam był rewelacją jako „Hamlet” w telewizyjnym spektaklu z 1974 r. teraz przekazał pałeczkę Tarresowi (jeszcze studentowi Akademii Teatralnej), obdarzonemu wielkim talentem, inteligencją, błyskotliwością i siłą. A także swojej córce Helenie jako Ofelii. Stworzyli duet marzeń: mocny, mądry, współczesny (takie są kostiumy Martyny Kander).
To trudne zwłaszcza w roli Ofelii, skazanej na bycie ofiarą. Jednak w interpretacji Englertów jest niezależna i ironiczna wobec hipokryzji i umoralniających rad ojca Poloniusza (Cezary Kosiński) oraz brata Laertesa (Paweł Brzeszcz). Śmieje się im w twarz i odgryza Hamletowi, gdy w niezrozumiały dla niej sposób zmienia się nie do poznania.
Hamlet zaś zaczyna patrzeć na Ofelię przez pryzmat niedającej się opanować obsesyjnej nienawiści wobec matki Gertrudy (Beata Ścibakówna), która zdradziła jego ojca, wiążąc się z jego bratem Klaudiuszem (Mateusz Kmiecik) po wzbudzającej podejrzenia śmierci.
„Być albo nie być” Hamleta
Hamlet pojawia się z gitarą nie tylko dlatego, żeby grać Ofelii miłosne serenady. Podczas monologu „Być albo nie być” Tarres stawia instrument na scenie i korzystając z krągłości pudła, wychyla w lewo i prawo. Gitara staje się wtedy wahadłem zegara, unaoczniającym zarówno wątpliwości bohatera, jak i wyścig z czasem.
Wtedy jeszcze Hamlet panuje nad sytuacją: widzimy, że przewracającą się gitarę chwyta z refleksem, w porę. Kontroluje sytuację w błyskotliwej rozmowie z Gildensternem (Piotr Kramer) i Rosenkrantzem (Sebastian Dela). Kpi niemiłosiernie z Poloniusza, z którego pseudoelokwentnego wielosłowia Jan Englert wyprowadził rys śmieszności dworaka. Później Hamlet stawia gitarę na scenie jak nagrobek sobie samemu i wszystko zmierza do katastrofy.
Wraz z pojawieniem się aktorów ze stolicy Englert poprzez tekst Szekspira w przekładzie Stanisława Barańczaka ironizuje na temat „chłopięcych teatrów”, mody na nowe trendy, zanim dawni awangardyści się nie zestarzeją. Sam zaprosił do roli wybitnego stołecznego aktora Jerzego Radziwiłowicza, który bawi się recytacją, a później po teatrze cieni z użyciem rzutnika gra „Zabójstwo Gonzagi”. Mamy ukłon w stronę tradycji, wiersza, kostiumu.
Król i królowa zasiadają wówczas wraz z dworem w pierwszych dwóch rzędach Narodowego. Ale przecież cała teatralna śmietanka Polski oglądała na premierze królobójstwo. Nie tylko starego Hamleta. Niektórzy, być może, z niemą akceptacją, by nie powiedzieć skrywanym zadowoleniem. Do czasu, gdy ich samych nie przepuszczą przez maszynę teatralnej intrygi kolejni Makbeci. A nienawiść w polityce to nic przy zawiści w teatrze, którą skrywają koncertowo jak na mistrzów teatralnych zawodów przystało.
„Hamlet” Jana Englerta w Teatrze Narodowym ostrzega
Drugi akt rozpoczyna obejmująca całą scenę wizualizacja „Przejścia przez Berezynę” Januarego Suchodolskiego, czyli obraz chwilowego sukcesu Napoleona w czasie katastrofy odwrotu Wielkiej Armii spod Moskwy. My też tworzyliśmy i tworzymy antymoskiewską wielką armię, zaś Englert nie lokuje „Hamleta” w Danii, lecz w naszym kraju. Zrobił spektakl o tych, którzy rozpętują teatrzyk martyrologii i rzekomego szacunku dla przywódcy, który tragicznie zginął. Podszywają się pod jego spuściznę, zachowując pozory patriotyzmu.
Finał nie pozostawia złudzeń. Po masakrze elity kraju, rozgrywającej się podczas pojedynku Hamleta i Laertesa, po lądowaniu komandosów, na pustej dotąd scenie Narodowego, deus ex machina, otwierają się gigantyczne złote drzwi. Takie, zza których na Kremlu wychodzi Putin.
Englert już w „Kordianie” pokazał, jak bywamy słabi wobec Rosji. Reszta, jeśli nie powstrzymamy wojny domowej, może być tylko milczeniem – naszym milczeniem w światowej polityce. Lub popisem grabarza (znakomity Arkadiusz Janiczek), który opija los truposzy wyciąganych z grobu.