„Jesień” Ali Smith w adapt. Joanny Połeć i Katarzyny Minkowskiej, w reż. Katarzyny Minkowskiej w Teatrze Polskim w Podziemiu. Pisze Maciej Ulewicz na Fb.
Jestem chyba jednym z nielicznych głosów krytycznych wśród zachwyconych recenzentów i publiczności wobec spektaklu "Jesień" w reżyserii Katarzyny Minkowskiej w Teatrze Polskim w Podziemiu. Już pewne wątpliwości miałem przy "Moim roku relaksu i odpoczynku" w stołecznym Dramatycznym czyli pierwszej premierze za dyrekcji Moniki Strzępki, ale wtedy wszyscy z przyczyn oczywistych bardzo chcieli, żeby ta premiera była udana. Te wątpliwości pogłębiły się jeszcze bardziej po wysiedzeniu i obejrzeniu bez przerwy prawie dwuipółgodzinnego jałowego teatru bez sensu i bez sensów, jakim dla mnie jest "Jesień".
Wyjątkowo nudny teatralny czas wypełniony jest ładnymi wizualnie, luźno ze sobą powiązanymi scenami z życia i refleksji głównej bohaterki z bardzo dobrym aktorstwem, co nie dziwi z uwagi na obecność w spektaklu Haliny Rasiakówny, Agnieszki Kwietniewskiej czy Michała Opalińskiego oraz bardzo dobrze radzącej sobie wśród tych aktorskich harpii młodej i bardzo sprawnej Justyny Janowskiej. Niestety ten daremny talent i trud aktorski świetnej obsady nie idzie w parze ze sceniczną adaptacją powieści Ali Smith. Poszczególne sytuacje prywatne i społeczne, w których znajduje się bohaterka, jakby celowo kompletnie nie angażują widza emocjonalnie przy 'białej", "publicystycznej" nucie podawania tekstu, co jest zabiegiem ciekawym, ale w tym wypadku zupełnie nie trafionym. Ten spektakl nie "otula jak ciepły koc" ( cytat z jednej recenzji), tylko nuży nudą i czasem trwania, który nie przekłada się na jakość oraz irytuje kompletnie zbędnymi, wręcz groteskowymi układami choreograficznymi grupki teatralnej młodzieży. Owa młodzież, ofiarnie przez cały spektakl snuje się po scenie albo podryguje w tańcu praktycznie przy każdej scenie, wykonując mniej lub bardziej skomplikowane choreografie, skutecznie przeszkadzając aktorom w ich mniej lub bardziej intymnych scenach i monologach, i rozpraszając widza. Kiedy widz ma nadzieję, że już przestali podrygiwać, za parę minut pojawiają się, znowu wyginając się, strojąc miny i tańcząc intensywnie. I tak przez dwie i pół godziny.
Oczywiście jest też obowiązkowo performer, najpierw nago potem w odzieniu, który performuje tanecznie i tarza się w tytułowych jesiennych liściach, które potem młodzież rozrzuca malowniczo po scenie lub ciska w scenografię, oraz równie obowiązkowe projekcje filmowe. Mam wrażenie, że reżyserka ma pewną obsesję na punkcie tanecznego ruchu scenicznego, bo już we wspomnianym "Roku relaksu" znajdowała się kuriozalna scena 15 minutowej równie kuriozalnej i nieudolnie wykonywanej choreografii całego zespołu ewidentnie inspirowanej tańcem z filmu "Climax" Gaspara Noego bez klarownego uzasadnienia potrzeby i obecności tej sceny w tamtym spektaklu. Jedynym jasnym punktem "Jesieni" są świetne aktorsko, groteskowo przerysowane sceny z udziałem Michała Opalińskiego w kobiecych rolach pielęgniarki i urzędniczek pocztowych (aż czekałem kiedy jedna z nich zacytuje "Little Britain" i powie "The computer says nooo"), oraz przejmującym śmieszno-smutnym epizodzie człowieka drzewo, ale ten mocny punkt przedstawienia tylko udowadnia mizerię całego konstruktu.
"Jesień" to dla mnie jałowy przebieg teatralny, który pod pozorem atrakcyjnej formy ma pretensje do bycia czymś innym niż de facto jest. Co nie zmienia faktu, że bardzo się podoba krytykom i publiczności, która licznie wypełnia Centrum Sztuk Performatywnych we Wrocławiu, a ja pewnie nie zrozumiałem niczego, jak powiedziała mi kiedyś jedna świetna aktorka, kiedy ośmieliłem się głośno skrytykować spektakl „Imagine” Krystiana Lupy.