„Faust” Charlesa Gounoda w reż. Ewy Rucińskiej w Teatrze Wielkim w Łodzi. Pisze Agnieszka Kowarska na blogu Kulturalnie24.
W sobotę, 17 czerwca, w Teatrze Wielkim w Łodzi odbyła się pierwsza premiera „Fausta” Charlesa Gounoda w reż. E. Rucińskiej. Spektakl uratowała niezawodna orkiestra Teatru Wielkiego i maestro Rafał Janiak, bo to oni zbudowali faustowski świat odmalowując nastroje, miejsca i postaci. Właściwie tę realizację można było „oglądać” z zamkniętymi oczami. Powiem więcej – tak trzeba było zrobić. No bo i na co patrzeć?
Wróć. Można było patrzeć. Na przykład na kompilację pomysłów reżyserskich, które odnajdziemy w innych bardziej i mniej znanych „faustowskich” realizacjach, chociażby w tej wystawianej w Operze Paryskiej w 1975. Tam też mamy obrotową scenę i biegi po różnych, piętrowych konstrukcjach, są tam nawet balony. Trochę Francji w Polsce, ale czego tu się czepiać? Światowe pomysły (sarkazm). W paryskim „Fauście” płonęło piekło, więc w łódzkim też musiało coś spłonąć. Chociażby tak symbolicznie. I spłonęło drzewo. I mogłoby być ciekawie, bo scena miała potencjał. Mogła rzeczywiście wywołać efekt wow i zostać pozytywnie zapamiętana - gdyby została inaczej zainscenizowana, bo akcja palenia okazała się zwyczajnie mdła. Jak wszystko, co wyrasta z niedojrzałości. Można też było popatrzeć na kolaż pomysłów scenograficznych, które wprowadzały niepotrzebny zamęt i sensownie to wyglądało jedynie w pierwszej scenie. Plus brunatne sztandary i chyba masońskie (?) znaki obok krzyża. W każdym razie znowu widoczne były wyraźnie nawiązania do inscenizacji paryskiej, ale jakby wyrastające z nagłówków współczesnych gazet (brukowców?).
Można też było popatrzeć na rozpaczliwe wysiłki solistów i chóru, którzy próbowali sprostać zadaniom aktorskim, jakie przed nimi postawiono. Ale aktor gra tak, jak reżyser każe, więc nie czepiam się tego miotania po scenie – to nie ich wina, że tak musieli. Wyglądało to dość smutno i śmiesznie. Z drugiej jednakże strony z dużą przykrością patrzyłam na pracę baletu. Nie miał szczęścia w tym sezonie, oj, nie miał… Choreografia, którą wykonywał przywiodła mi na myśl „Casanovę” . Przepraszam, wiem, obiecałam, że już tego spektaklu nie będę wspominać, ale nie sądziłam, że może być gorzej. Czy w ogóle przy „Fauście” pracował jakiś choreograf? Ruch sceniczny też był koszmarny a już zombies dance przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. A przy okazji - tancerze TWŁ są przygotowani do wykonywania najtrudniejszych zadań baletowych, zatem czy naprawdę trzeba marnować ich potencjał ograniczając występy zespołu baletowego do kilku spektakli baletowych w sezonie, kiepskiej premiery i statystowania w innej, równie nieciekawej? Oni jeszcze będą tańczyć?
Soliści tego wieczoru niestety nie porwali i gdyby nie mieli mądrego wsparcia orkiestry i Rafała Janiaka w ogóle zniknęliby ze sceny. Dobry występ miał Łukasz Motkowicz. Na tle innych - nawet bardzo dobry. Jako jedyny wykreował postać a nie tylko zaśpiewał. Było w tym wykonaniu wiele barw i emocji. Reszta wypadła płasko i mało wiarygodnie. Może i poprawnie, ale jednak… Agnieszka Makówka starała się jak mogła, biegała, skakała, obijała się o innych artystów, ale bez przykrej dla ucha zadyszki zaśpiewała przypisaną jej partię bardzo ładnie. Była też niezła aktorsko. Miałam też wrażenie, że dobrze bawiła się w swojej roli Bernadetta Grabias. Patrycja Krzeszowska jako Małgorzata wypadła płasko, bez wzruszeń a przy słuchaniu jej roli powinno się płakać jak przy Tosce. No i szkoda, że najwyższe dźwięki przechodziły w przykry pisk. Przeciętnie wypadł także Nazarii Kahala. Generalnie głosy solistów ginęły w otwartej przestrzeni sceny, ale to w sumie też nie całkiem ich wina. No i baryton zamiast basa? Cóż zatem?..
Miałam chyba zbyt duże oczekiwania. Błędnie założyłam, że skoro to „Faust” to z pewnością będzie dobrze, choć trudno wokalnie. A było mocno przeciętnie a momentami nawet źle i nie z powodu poziomu trudności dzieła Gounoda. I wielka szkoda, bo TWŁ potrzebuje dobrego repertuaru. Błędem było zaproszenie do realizacji tego dzieła osób o niezbyt ciekawym doświadczeniu zawodowym a zbyt młodych, by pojąć istotę i sens „Fausta”. Ślizgali się po powierzchni dosyć nieporadnie ozdabiając swoją koncepcję symbolami o spłyconych znaczeniach. Odniosłam też wrażenie, że dla realizatorów był to po prostu fajny projekt a nie sztuka. Zagadżetowali Fausta na śmierć. A może tylko zakpili z publiczności i teatru? Naprawdę, te kilka obcojęzycznych nazw w portfolio tak zachwyciło łódzkich decydentów? Nie będę tego nawet komentować.
Niewątpliwie należy tu docenić ogromną pracę zespołu technicznego. Zachwyca to, że w teatrze drzemie potencjał niezwykły – myślę tu o możliwościach technicznych sceny. Obiektywnie rzecz biorąc, ktoś kto sporadycznie bywa w teatrze poczuje się ogłuszony a może i zafascynowany tym, co zobaczy podczas spektaklu – ach, te obrotowe sceny, te zapadnie!... Ale proszę nie dać się tak po prostu zwieść gadżetom zaserwowanym przez realizatorów.
No dobrze. Szczerze mówiąc na powtórkę z rozrywki liczyłabym wyłącznie ze względu na orkiestrę i Janiaka. Może, gdyby pojawili się inni soliści… Kto wie? Jednak sama inscenizacja jest raczej przeciętna i w mojej ocenie odtwórcza. Bo nie to staje się dziełem godnym obejrzenia, co dużo kosztuje. Nie wystarczy tupnąć nóżką, wydać masę pieniędzy, zalać się łzami i powiedzieć, że ja robię sztukę, żeby ta sztuka powstała – to takie niedojrzałe. To nie kwestia ogromnych pieniędzy, ani przesady w zastosowanych środkach, jeżeli brakuje podstawowych umiejętności, jakiegoś szczególnego wyczucia sceny i wrażliwości na piękno.. I dlatego tak się stało, że zamiast sztuki mamy kicz. Niestety kolejny w tym sezonie.
W takim wydaniu polecam „Fausta” do oglądania z zamkniętymi oczami. Posłuchać - zdecydowanie warto.