EN

19.06.2023, 15:38 Wersja do druku

Jak pachnie Kontakt, czyli festiwal w mieście

Multimedialna relacja z 27. Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego w Toruniu.

fot. mat. teatru

Festiwal w mieście

Toruń to miasto niezwykle przyjazne, kompaktowe i wygodne dla odwiedzającego. To miasto, w którym większość napotkanych ludzi w nim nie mieszka. Kiedy zapytaliśmy o powody obecności na słupach flagi biało-czarno-czerwonej obok flagi narodowej, dopiero nasta osoba, konkretnie Aram Stern, wiedziała, co to oznacza – chodzi o flagę województwa kujawsko-pomorskiego, jedynego województwa, którego patronem jest Jan Paweł II i na cześć jego pielgrzymki, co roku, 6/7 czerwca, wywieszane są flagi narodowe i wojewódzkie, a nam w głowie ciągle „Biała flaga” (uśmiech). To miasto, w którym można pójść na piwo do Mentzena, tego od „5” Konfederacji, albo podjechać autobusem na Drogę Starotoruńską 1. To religijno-patriotyczne spiętrzenie wybuchło przed festiwalem, gdy jeden z radnych PiS sejmiku województwa domagał się zdjęcia z repertuaru teatralnego święta spektaklu „Śmierć Jana Pawła II” Teatru Polskiego w Poznaniu.

To także miasto z najlepszym Muzeum Okręgowym w Polsce dzięki kolekcji pieczołowicie tworzonej przez kustoszkę Annę Kroplewską-Gajewską (zobacz tutaj i tutaj) i niewidzialnym domem, w którym wizyta może być dobrym przygotowaniem do spotkania z Borgesem (przed litewskimi „Fikcjami”). To miasto oferujące znacznie więcej niż zapisaną od ćwierćwiecza w UNESCO starówkę, pierniki i Kopernika, to miasto tajemnic, zagadek i paradoksów podlewanych relaksem oraz sielaną i przecinanych niezliczoną liczbą wycieczek szkolnych z Krzyżakami i lodami. To miasto wysokiej kultury akademickiej, z silnym środowiskiem teatrologicznym i jedynym obecnie, takim międzynarodowym festiwalem teatralnym z prawdziwego zdarzenia (nie mylić z przeglądami).

Jak pachnie Kontakt?

Strona Festiwalu Kontakt 2023

Zmarła w zeszłym roku Krystyna Meissner wymyśliła dwa festiwale: toruński Kontakt (pierwsza edycja w 1991 r.) i wrocławski Dialog (od 2001), przeżywający obecnie głęboki kryzys, w odróżnieniu od Festu toruńskiego, który powrócił w wielkim formacie. Uczestnicząc w tak wielkich wydarzeniach, zwracamy uwagę na detale i przyprawy. Jeden z nich to… zapach. Festiwal Kontakt, śladem gwiazd kultury i sportu, stworzył własną markę zapachową!

„Na wizytę w Teatrze Horzycy składa się wiele zmysłów: miękkość obicia foteli, zapach desek sceny, szum rozmów przed ciszą poprzedzającą spektakl. Spróbowaliśmy przetworzyć je na kompozycję zapachową pytając o skojarzenia także naszych widzów” – wyjaśniają organizatorzy.

Na razie seria wybitnie limitowana – załącznik do materiałów festiwalowych zatopionych w świetnej, praktycznej, chyba najefektowniejszej torbie festiwalowej w Polsce (uśmiech) i jeszcze chyba nienazwana a nam pachnie dodatkowo młodością, tradycją i pomysłami. Młodością spijaną choćby z podsłuchiwanych podczas hotelowych śniadań rozmów studentów kierunków teatralnych (jakże to krzepi, gdy komuś chce się jeszcze z pasją dyskutować o teatrze!), tradycją obecną w wielu miejscach i przede wszystkim profesjonalną organizacją oraz pomysłowością widoczną w wielu wymiarach. Choćby w montażu finansowym: wydarzenie jest współfinansowane ze środków Regionalnego Programu Operacyjnego Województwa Kujawsko-Pomorskiego na lata 2014-2020 w ramach projektu pn. „Kujawy+Pomorze – promocja potencjału gospodarczego regionu – edycja II” – to inspiracja dla innych województw, że można jednak kulturę finansować z RPO.

fot. Julian Mommert/mat. organizatora

Lineup i werdykt

Sześcioro selekcjonerów, w tym Łukasz Drewniak i Aram Stern, wybrało spektakle do konkursu z pięciu krajów: Grecji, Włoch, Rumunii, Litwy i Polski (Warszawa/Bydgoszcz, Kraków/Gdańsk, Opole, Kielce, Poznań, Gniezno i trzy propozycje gospodarzy). Nie było czytelnego idiomu ani tematu, najważniejsza była jakość artystyczna. Tylko trzy prezentacje wyraźnie odstawały od pozostałych (nie widzieliśmy spektaklu rumuńskiego, więc może cztery, sądząc po zebranych opiniach), do największego zapamiętania z nowych dla widza nadwiślańskiego prezentacji były propozycje otwierająca i zamykająca (Papaioannou i Castelluci). 

Doświadczeni jurorzy (Brigida Silina – Prezeska Łotewskiego Centrum ITI (Łotwa), Thomas Irmer – krytyk teatralny (Niemcy) i Ibrahim Spahić – dyrektor Międzynarodowego Festiwalu „Sarajevo Winter“ z Bośni i Hercegowiny) mieli nie lada problem z wytypowaniem zwycięzców, bo przekrój gatunkowy był pełen: od performansu po musical, od komedii po somnambuliczny dramat, od klasyki po rzeczy najnowsze, od kameralistyki po produkcje wysokoobsadowe. Zestaw uzupełniły pozakonkursowe dwa widowiska plenerowe Teatru Biuro Podróży i propozycja studentów dowodzonych przez Artiego Grabowskiego, który zainteresował Kontakt Dimitrisem Papaioannou. W sumie: 13 pokazów konkursowych i trzy towarzyszące.

Werdykt 27. MFT Kontakt

– Kiedy zapamiętuję z festiwalu chociaż dwa tytuły, to uważam, że festiwal był udany

Zasłyszane (fanka teatru od kilkudziesięciu lat)

Werdykt jurorów był wyważony i oddający w dużym stopniu stan rzeczy, choć niełatwy, bo sztywne ramy kategorii zmuszały do dużej elastyczności w podejściu do oceny. Zwycięstwa „1989” i Jakuba Skrzywanka oraz nagroda dla Karoliny Adamczyk nie dziwią i potwierdzają miejsce w hierarchii polskiego teatru. Zauważone były też największe wydarzenia, ale nagroda aktorska dla Dimitrisa Papaioannou z Dimitris Papaioannou w Atenach zaskakuje kategoryzacją. Na pewno na jakąś nagrodę zasłużyli gospodarze, ale ogólnie za pokrzywdzonych mogą się uważać tylko Kielce.

To, co najlepsze

Dwa mocne strzały na początek i koniec oraz w środku. Sala Koncertowa Centrum Kulturalno-Kongresowego Jordanki to gigant. Widownia na 882 miejsca może jeszcze nie zniewala, ale już 600 m2 powierzchni sceny (dla porównania powierzchnia Dużej Sceny Teatru Muzycznego w Gdyni, największego teatru muzycznego w Polsce, to 400m2), robi wrażenie. Być może Dimitris Papaioannou ma „lepsze” spektakle, jak mawia Arti Grabowski, ale nie dziwi wybór „INK” na otwarcie. Zakrycie horyzontu potężnej sceny czarną folią i napełnianie podłogi wodą, wykorzystywanie całej przestrzeni do nieskomplikowanego wprawdzie fabularnie, ale bardzo efektownego wizualnie widowiska dało niezapomniany efekt. Tylko dwaj performerzy, „żywa” woda, światło i ruch pokazały, jak można, operując prostymi środkami, zagrać skalą, jaką na co dzień gra natura niepotrzebująca dodatków. Godzinna opowieść była głównie do odczuwania i przeżywania, jak najczęściej bywa z teatrem tańca, ale w tej ogólności można było rozpoznać naprowadzenia na bardzo ekologiczną przypowieść o dychotomii natury i kultury, dominacji i przemocowości, samotności ostatniego człowieka na Ziemi albo jak ktoś się dopatrzy bardzo nowej wersji spotkania Robinsona Crusoe i Piętaszka. Jurorzy nagrodzili Dimitrisa Papaioannou w kategorii „Najlepszy aktor”.

Patrzenie nie jest aktem niewinnym

Spektakl „Bracia” Romeo Castelluciego to wielkoformatowa instalacja wpisana w filozoficzny eksperyment dokumentujący pewien porządek. Dojmujące są zarówno operowanie światłem, przestrzenią, głębią czerni, kontrastu, balansowanie odbiciem, nasyceniem dymu, jak również „eksperyment” na ludziach za ich formalną zgodą. Zaufanie staje się jednostką nadrzędną w tym eksperymencie.

Od samego początku spektakl zaciekawia. Dobór elementów jest wysmakowany, gruntownie przemyślany, można nawet powiedzieć, że z porządku formalnego uwalnia się moc działania oraz interpretacji. Sceny są wydłużane poprzez powtórzenia, widz zostaje wprowadzony w rodzaj spektakularnego „transu”, co sprzyja osłabieniu jego reakcji na widzialną przemoc sceniczną. Dekodowanie poszczególnych scen nie musi sprawiać trudności, ponieważ reżyser parafrazuje m.in. „Lekcję anatomii doktora Tulpa” Rembrandta, „Śmierć Marata” Jacquesa-Louisa Davida (ponadto „Śmierć Sokratesa” i „Przysięga Horacjuszy” tegoż), najprawdopodobniej „Trzy Gracje” Rubensa, kolosy Memnona czy watykańskie rzeźby pozbawionych męskich przyrodzeń (zalegające w szafach Watykanu). Do parafrazy używa aktorów (wybranych przez casting a mających niecałą dobę na ostateczne poznanie założeń eksperymentu) odgrywających policjantów, stanowiących „materiał” eksperymentu. Poddani ustawicznym rozkazom podawanym przez słuchawki dla każdego performera indywidualnie, stają się marionetkami w rękach demiurga, nie mając prawa do sprzeciwu, myślenia i kreacji. Tworzą ekstraordynaryjny i antywolicjonalny byt w chwili inscenizacji. Byt tworzy się poprzez reguły wydawanych, zaprogramowanych decyzji scenicznych, precyzyjnie obliczonych dla zlikwidowania ewentualnych odstępstw. Klonowanie rozkazów, sytuacji, policjantów (każdy ma wąsy) prowadzi do celebracji narodzin kolejnego elementu pozbawionego jednostkowej roli i odpowiedzialności. Ukierunkowane siła i władza mają przytłaczać, decydować i sygnować nowy porządek. Finał bezwzględnie ogołaca ze złudzeń – ludźmi steruje maszyna.

W sensie filozoficznym to bardzo udany eksperyment, w który wpisane są różne strategie i koncepcje. Performerzy dla wyższych celów nie mają prawa sprzeciwu, prowadzeni sposobem wydawania poleceń – są posłuszni (co ciekawe, dwa żywe psy uczestniczące w tym przestawieniu nie mają wydawanych poleceń), funkcje behawioralne zostają pominięte. Człowiek tak łatwo może ulec wpływom ideologii, masy, siły? Chciałoby się temu zaprzeczyć, jednak na drugim pokazie w Toruniu żaden z widzów nie poczuł się zagrożony czy dotknięty. Nie było reakcji, nie było strachu. A przecież patrzenie na zło nie jest aktem niewinnym.

„Słowak” na fali

Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie albo Teatr w Krakowie, jak akcentuje logotypicznie swą przynależność organizacja prowadzona przez Krzysztofa Głuchowskiego, potwierdził formę. „1989” to popis drużyny grającej ofensywnie, pozbawionej słabych punktów, z gwiazdami w każdej formacji. Tańczą i śpiewają wszystko, ale to nie „Parasolki z Cherbourga” tylko głównie rapowana opowieść z równie szlachetnym co karkołomnym w założeniu przesłaniem. Z rosnącą przyjemnością obserwowałem lekkość i sprawność sceniczną całego zespołu teatru dramatycznego w spektaklu muzycznym – wprawdzie wzmocnionego gościnnym udziałem aktorów teatru muzycznego i tancerzy, ale jednak z przewagą „dramatycznych”. Żadnego grepsowania i puszczania oka, żadnego „wicie, my dramatyczni to śpiewamy trochę tak dla jaj”, jak to bywa w podobnych przypadkach. Żadnego rozcieńczania, tylko wysokooktanowa mieszanka napędzająca maszynę rozpylającą pozytywną energię. Połykałem niczym pelikan numer po numerze, było różnorodnie, niebanalnie. Zaskoczenie, podziw i tęsknota.

Polska historia najnowsza jest jak „Rashomon” A. Kurosawy – w zależności od tego, kto opowiada, taką wersję dostaniemy. Autorska wersja przedstawiona w „1989” nie jest dokumentem, ale interpretacją czasu minionego, jasno sformatowaną wizją wydarzeń z lat 1980-1989 z jedną wycieczką w rok 1955 w celu ukazania tragicznego momentu w życiorysie prywatnym Jacka Kuronia.

Nikt nie zna pełnej odpowiedzi na pytanie, czy mogliśmy wywalczyć jeszcze więcej, czy mogło być jeszcze lepiej i przepiękniej. Spory na ten temat nie ustaną. „1989” zaprasza do dyskusji na ten temat bez porównania lepiej i mądrzej niż naiwna i fałszywa wręcz opowiastka pt. „Danuta W.”. (więcej tutaj)

Urodzajne pustkowie

Spektakl odzwierciedla pewną opcję, która demonstruje rozpisany na pontyfikat zbiór ograniczeń. Pacyfikowanie emocji staje się przykazaniem, podobnie jak służebność służebnic i zawłaszczanie przestrzeni słowem czy gestem przez funkcyjnych w sutannach. Nie chodzi przy tym o wyrażoną wprost niechęć do nich. Wydaje się, że reżyser podąża ścieżką miłosierdzia, oszczędnie dozując ocenę – mikrogestami postaci. Świat przedstawiony, zamknięty w scenograficznej kopule objawia się jednak jak teatr napędzany marionetkami, które oddają się osobniczym natręctwom wypracowanym przez lata praktyk. Papież-człowiek umiera samotnie w otoczeniu bezradnych istot wobec jego sprzężonych niepełnosprawności fizycznych. Patos i oziębłość gotowych fraz „zabezpieczonych” na tę okazję napawać mogą widza niechęcią wespół ze współczuciem, które niejako naturalnie pojawia się w takiej sytuacji wobec umierającego.

Jakub Skrzywanek wybrał metasceniczną sytuację dziejową odzwierciedlającą psychosomatyczne zachowania ludzkie na różnych etapach doczesności. Dodaje do niej wtrącenia wyrażone rodzajowymi wypowiedziami osób niescenicznych postawionych wobec pytania: kim dla ciebie jest/był JPII? Owe wypowiedzi, które mocno dekonstruują „sacrum” spektaklu, nie wnoszą nic specjalnego. Początkowo irytują bolesną przeciętnością, potem chwilami ocalają koncept reżysera na vox populi. Wybrani ludzie przed kamerą raczej się kreują, mając na uwadze rangę pytania. Ich codzienność „stoi w sprzeczności” z rangą chwili sytuacji przedstawionej. Czy ten zabieg można uznać za udany? W moim odczuciu było to tylko mrugnięcie okiem do widza, nastawione bardziej na efekt ewentualnego chichotu. (więcej tutaj).

Mocny środek

Tak jak o zwycięstwie w finałach NBA decyduje głębia składu, tak na miarodajną ocenę festiwalu wpływ ma „środek”, czyli spektakle pomiędzy hitami a kitami. „Twarzą w twarz” Mai Kleczewskiej powstawało w czasie pandemii i było planowane jako film. Ostatecznie powstała hybryda łącząca sceny nagrane z żywym planem. W poszczególnych fragmentach, oprócz tytułowego, możemy odnaleźć inspiracje i rozwinięcia z wielu filmów (choćby „Szepty i krzyki”, „Milczenie”, „Fanny i Aleksander”). Mimo że postać geniusza z Fårö pojawia się w spektaklu nawet w dwóch pokoleniach (ale w obu w sławnym berecie) to jest to bardziej feministyczna psychodrama niż penetracja mroków świadomości autora „Siódmej pieczęci”, który więcej „narozrabiał” jako reżyser teatralny, ale nikt z nas nie zna tej większej części jego aktywności artystycznej. Koprodukcja dwóch teatrów Pawła Łysaka (byłego: Teatru Polskiego im. H. Konieczki w Bydgoszczy i obecnego, czyli Teatru Powszechnego im. Z. Hübnera w Warszawie) to somnambuliczny dramat o próbie okiełznywania potworów, które karmione traumami z różnych etapów życia rosną w psychice i mogą zostać wyzwolone w najmniej oczekiwanej chwili jako reakcja na bieżące wydarzenie, które tylko pozornie nie ma związku z katalogiem naszego fenotypu. Przy odpowiednim skupieniu i w adekwatnym, bardziej klaustrofobicznym wnętrzu (Arena Toruń nie pasuje) spektakl zaprosi do udziału w niecodziennej podróży. Kierowczynią tripu jest Karolina Adamczyk zasłużenie nagrodzona za kreację aktorską.

Jedynym pominiętym w werdykcie Jury, a zasługującym na zauważenie spektaklem, jest „Ale z naszymi umarłymi”. Michał Kmiecik mocno przepisał na scenę i wydramaturżył powieść Jacka Dehnela, Mirek Kaczmarek zajął się kompleksowo stroną wizualną, przygrywał na żywo zespół funeralnej poezji śpiewanej Nagrobki, czyli polska odpowiedź na White Stripes (spokojnie – chodzi o instrumentarium) a całość spiął w swoim charakterystycznym stylu Marcin Liber. Ten styl to milion pięćset sto dziewięćset pomysłów, bo Liber wyszedł z offu a tam nie ma pieniędzy, więc muszą być, a przynajmniej być powinny, pomysły. Subkultura zombie jest popularna od wielu, wielu lat, zombie spotykali się już nawet z Lincolnem czy bohaterami powieści „Duma i uprzedzenie”, więc estetyką zainteresowali się polscy realizatorzy. Na ubiegłorocznym festiwalu filmowym w Gdyni nawet krytykom weteranom spodobała się „Apokawixa” Xawerego Żuławskiego. Opisywanie polskiego pie***cia w konwencji zombizmu narodowego to jakiś pomysł, szczególnie, gdy wyczerpał się teatr i wymiękają nawet kabarety przy próbie opisu rzeczywistości nadwiślańskiej. Poza tym mamy wreszcie swój zombizm, nasi zarażeni to antenaci, a nie jakieś obce kulturowo zombiki. Mocne efekty (np. kostiumy biskupów jako żywo wzorowane na ikonografii KKK), choć i tak zabrakło finałowego marszu na Jasną Górę, świetne tempo, humor, muza i kapitalny zespół Teatru im. S. Żeromskiego w Kielcach dały najbardziej energetyczny przebieg obok „1989” – nie dziwi, że spektakl był oglądany na Nowogrodzkiej (uśmiech).

Troszkę trupi był też spektakl litewski – można zrozumieć, że wpisywał się w moduł poświęcony Eimuntasowi Nekrošiusowi (dodatkowo projekcje filmów o zmarłym niedawno wybitnym reżyserze), ale to śmierć w starych dekoracjach, archaiczny zestaw narzędzi teatralnych, najprościej jak można: nudny i rozczarowujący. Hołd Adomasa Juški dla swego mistrza był jednym z najsłabszych przedstawień całego Festu. Teatr im. J. Kochanowskiego w Opolu zaprosił do refleksji ogólnej na temat kondycji gatunku ludzkiego i najogólniej wynikającej z tego przyszłości planety. Jak zwykle u autora tekstu, Rosjanina Iwana Wyrypajewa, był bardzo dobry język polski, ale całość przypominała próbę czytaną w wielkim formacie (spektakl pokazano w Jordankach), zabrakło teatralności i pomysłów – szkoda. Wyróżnienie aktorskie dla Katarzyny Herman gościnnie występującej w Opolu.

fot. Piotr Nykowski/mat. teatru

Gospodarze

Organizatorzy zaserwowali trzy dania: jedno ambitne, ale ciężko strawne (przystawka) oraz smakowite danie główne i porywający deser. Premierowana blisko trzy lata temu „Cholernie mocna miłość” opowiada niezwykłą, lokalną historię o miłości zakazanej, jaka połączyła oficera Wehrmachtu i młodego mężczyznę dorabiającego podczas wojny śpiewaniem w niemieckich przedstawieniach wystawianych w budynku dzisiejszego Teatru im. Wilama Horzycy. Historia zakończyła się tragicznie dla Teofila Kosińskiego, który jest, jak podają źródła, „jedynym znanym Polakiem skazanym na mocy paragrafu 175 penalizującego homoseksualizm, który opowiedział swoją historię”. Szkoda, że tak niezwykły temat nie znalazł równie frapującej teatralności.

Nie wiem, czy to z powodu bliskości Camerimage, ale Horzyca uwielbia film i pokazywanie się na wszelakich ekranach. Chyba zaczęło się to wszystko od Lyncha i „Mulholland Drive” oraz projektu kamera: teatr (zobacz więcej tutaj) i trwa do dzisiaj. Horzyca tworzy spektakle multimedialne, prezentujące nie tylko wiele planów a przez to zmultiplikowaną narrację, ale też po prostu zakamarki teatru na co dzień niedostępne widzom. Reżyser Łukasz Kos poszedł dalej i zatańczył z Czechowem i teatrem, drugi akt „Wiśniowego sadu” to jazda, jakiej nie powstydziłaby się Iga Świątek, a najbardziej radość dla widzów bliskiego obcowania z aktorami i teatrem.

„Ćwiczenia stylistyczne” Raymonda Queneau to modny tytuł, który jest szansą dla aktorów na prezentację umiejętności warsztatowych a dla publiczności okazją do inteligentnej zabawy. Toruńska przejażdżka  autobusem teatralnym to właściwie świetnie przygotowany „zielony spektakl” z wdziękiem Adama Słodowego sugerujący, że aktorzy mogliby na pstryk zagrać wszystkie z 99 propozycji przystankowych (tyle sposobów na zagranie jednej sceny proponuje program spektaklu). Na Scenie na Zapleczu podziwialiśmy zręczność całej szóstki odgrywających tę samą scenę na 26 przystankach, które losowali widzowie. Było zatem:

sprawozdawczo / dubeltowo / pierwszoosobowo / niefrasobliwie / nawspacznie / dotykowo / tankowo / wierszem wolnym / medycznie / probabilistycznie / niespodzianie / monodramatycznie / brutalistycznie / absurdalnie / scenograficznie / tragicznie / erotycznie / psychologicznie / akrobatycznie / politycznie / LGBTQ+ / magicznie / monolog wewnętrzny / z włoszczyzną/operowo / komediowo/operetkowo / improwizowanie.

Najlepsi i najsmaczniejsi byli: Agnieszka Wawrzkiewicz, Jarosław „6 lat do emerytury” Felczykowski, Michał „Don Jujanik” Darewski i Paweł Kowalski. Najlepsze przystanki wyboldowano, najlepszy dowcip: wymawianie Darewskiemu, że grał w „Don Jujaniku” (znać najnowszą premierę Horzycy i z hiszpańska wymawiać należy, by zrozumieć dowcip).

To, co najgorsze

„Miła robótka”, czyli kiczem w klina albo: afirmacja pornograficzna w celu wywołania efektu premium

Kiedy czytam festiwalową „recenzję” o tym, że jakiś spektakl, nazwijmy to – o sprawach ponadczasowych, ze wskazaniem na konfrontację uwikłanych postaci – jest zbyt kalibrującym obciążeniem, że młody widz czuje się opresjonowany zagadnieniem złożonym, to zadaję sobie pytanie, dokąd zmierzamy. Może nie jako ludzkość (to zbyt „obciążające”), ale jako miłośnicy teatru (a tych, jak wiadomo, dużo mniej jest na świecie (uśmiech). Oczywiście, to tylko początek pytania, które w sposób prosty nawiązuje do dzisiejszego pokolenia normatywnego inaczej, ale potem dotyka kwestii merytorycznych i społecznego odbioru sztuki w ogóle. Teatr im. Aleksandra Fredry zarysował komiksowo i kampowo, na podstawie książki Ewy Stusińskiej „Miła robótka. Polskie świerszczyki, harlekiny i porno z satelity”, problematę pornografii w Polsce lat 90., zmierzając wprost do współczesnych, sygnowanych, scentralizowanych i religijno-społecznych ograniczeń made in Poland. 

Niestety, zabrakło pomysłu na całość. Wspieranie się konceptem poszukiwań leksykalnych czy performatywnych, próba syntetyzowania sytuacji pokoleniowo odbytych – nie wprowadzają do świata wieloznaczeń, a ograniczeń wynikających z tendencyjnego chłodu wizji Agnieszki Jakimiak, reżyserki i dramaturżki tekstu. Spektakl jest breją znaczeniową, nie porządkuje, ale w sposób dosadny ocenia, punktuje, naznacza i poniewiera. Dojrzałość seksualna została przypisana wyłącznie tym, którzy chcą czuć się nieskrępowani w sposób prawny, społeczny i okolicznościowy. Aktorzy (Kamila Banasiak, Zuzanna Czerniejewska-Stube, Paweł Dobek i Michał Karczewski) jako czteroosobowy zespół magazynu „Natura-Naturyzm” podczas spektaklu prowokują i animują sytuacje, które w sposób umowny zmierzają do odsłaniania coraz większych struktur związanych z tabu i przekraczaniem ograniczeń (mając jednocześnie, jak napisano, zapewniony komfort określony jako partnerskie respektowanie granic). Semantycznie erotyka miesza się z porno, naturyzm z emancypacją, aborcja ze swobodą seksualną czy prawem do wypowiedzi (!), nagość zamiast bliskości, bliskość jako kreacja, ciałopozytywność wyselekcjonowana (idea jest słuszna, gorzej ze skalą faktycznej akceptacji rozmiarów innych niż S/M), popyt na świerszczyki i harlekiny pokazany został wyłącznie z perspektywy podniet, a nie rozwijającego się przemysłu pornograficznego. Z jednej strony, kampowe (wyostrzone, nastawione na efekt) ujęcie potrzeb seksualnych w niegdysiejszej wolnorynkowej Polsce i pożenienie tego ze współczesną obłudą, upolitycznionym, podlanym sosem kościelnym podważaniem praw kobiet – przyniosło efekt wizualny. Z drugiej strony – pozostał widz. Różna osoba widząca (stosując „bieżącą” nomenklaturę). Mam duże wątpliwości co do związków przyczynowo-skutkowych w tym spektaklu, wyboru skandowanych „haseł”, używania pojęciowego dla uzyskania efektu. Jeżeli jest to krzyk rozpaczy nad samotnością ludzi pozostawionych samym sobie – przyjmuję gnieźnieńską inscenizację niemal w całości. Trudno mi jednak zaakceptować łatwość, z jaką wrzuca się wszystko do jednego wora, dając przyzwolenie na dowolne wybory każdemu, bez myślenia o konsekwencjach. Otwartość na siebie nie jest otwartością na drugiego człowieka. Kreacja osobista nie zwalnia z myślenia. Rewolucja musi zostać dobrze zaplanowana, aby trwać.

Koloryt bańki i uwagi mniej istotne

Kilku drobiazgów nam zabrakło albo lekko rozczarowało. Przede wszystkim brak rozmów z Castellucim (nie przyjechał), Papaioannou (zastrzegł sobie w kontrakcie nieuczestniczenie w rozmowie) oraz z Kleczewską i Łukaszem Chotkowskim (to już można odebrać jako lekceważenie widzów). Cieszy powrót do formuły w pełni festiwalowej, z nagrodami, dlatego może warto zaprosić dziennikarzy akredytowanych przy festiwalu do wyboru najlepszego wg nich spektaklu oraz pomyśleć o nagrodzie publiczności, choć tą ostatnią trudno zobiektywizować z wielu powodów. Festiwal był piękną bańką, trochę zabrakło akcji w stylu zeszłorocznej Wypierz brudy Teatru Młodego, nie wypaliła pierwsza edycja promocji sektora kultury w regionie, co nie znaczy, że należy z pomysłu zrezygnować.

PS

Redakcja wzbogaciła się o dwóch nowych współpracowników, którzy goszczą po raz pierwszy na łamach Gazety Świętojańskiej. Na razie są, jak sami o sobie mówią, in blanco, ale może kiedyś się ujawnią – sami jesteśmy ciekawi, czy ich niegrzeczne komentarze Wam się spodobają. Oto pierwsze, niczym nieskrępowane obserwacje przedstawione w największym skrócie, czyli B & B Top 9 (za mało na Top 10 za dużo na Top 5).

Beavis & Butt-Head na Kontakcie

Mokro i nago – Festiwal zaczął się i zakończył wodą i golizną (oba spektakle w Jordankach) i za cholerę nie możemy tego rozgryźć. Why?

Jacek Sieradzki zimą i na trawie – pokaz spektaklu „Silence – Cisza w Troi” Teatru Biuro Podróży przebiegał w warunkach arktycznych, dlatego szacun dla wszystkich, którym nie odpadły z tej okazji narządy. Specjalny szacun dla Jacka Sieradzkiego, dla którego po oddaniu „Dialogu” nie ma nawet krzesła – zasłużony gość musiał siedzieć na trawie, mamy nadzieję, że nie złapał „wilka”.

Szybcy Litwini („Fikcje”) – skończyli 20 minut przed czasem podanym w programie. Najmilsza niespodzianka całego Festu. Litwini byli szybcy, ale nie wściekli.

Piotr Stramowski – tym razem nikogo nie zastrzelił. Czy dlatego, że nie było złych ludzi na widowni, czy Vega nie dojechał?

Groupies – były, ale trochę mało. Na szczęście wybór wiekowy był pełny.

Psy u Castelluciego – bez komentarza.

Artur Zapałowski ­– najlepszy tłumacz nie tylko teatralny, jakiego słyszeliśmy w akcji. W następnym roku prosimy, żeby tłumaczył też z polskiego na polski.

„Jesteśmy martwi” – najlepsze intro festiwalu. Piosenka w wykonaniu Nagrobków na otwarcie spektaklu kieleckiego zachęca do żywego udziału w przedstawieniu.

„Creep” Radiohead po rosyjsku – język może niemodny dzisiaj, ale zamysł i wykonanie Wojciecha Jaworskiego w „Wiśniowym sadzie” z akompaniamentem mandoliny, czyli gitary, obiecujące – Opole i TVP czekają.

27. Międzynarodowy Festiwal Teatralny Kontakt w Toruniu, 31.05-7.07.2023, Toruń, miejsca różne. Organizator: Teatr im. Wilama Horzycy w Toruniu.

Tytuł oryginalny

Jak pachnie Kontakt, czyli festiwal w mieście

Źródło:

Gazeta Świętojańska online
Link do źródła

Autor:

Katarzyna Wysocka, Piotr Wyszomirski

Data publikacji oryginału:

17.06.2023