„Matka” Stanisława Ignacego Witkiewicza w reż. Waldemara Zawodzińskiego w Teatrze Polonia w Warszawie. Pisze Wiesław Kowalski w Teatrze dla Wszystkich.
Witkacy – wiadomo – nie daje się łatwo okiełznać. Jego dramaty pełne są konceptualnych min-pułapek, filozoficznych zawiłości i językowych starć. Nie znosi półśrodków ani kompromisów. Dlatego każde spotkanie reżysera z jego twórczością to mniej więcej to samo: albo czołowe zderzenie, albo desperacki slalom między ideą, formą a współczesnością. I właśnie to widzimy dziś na scenie Teatru Polonia w spektaklu „Matka” pod kierunkiem Waldemara Zawodzińskiego – pisze Wiesław Kowalski.
Zaczynamy od Krystyny Jandy – nie tylko aktorki, ale i żywej legendy polskiego teatru. Jej Matka to postać tragiczna, precyzyjnie wycyzelowana psychologicznie, autentyczna emocjonalnie. To nie karykatura, a kobieta z krwi, kości i wspomnień – dziergająca nie tylko włóczkę, ale też ból, wstyd i samotność. Zamiast witkacowskiej ekstrawagancji mamy tu teatr powagi – grany „na serio”, w tonie realizmu. I tu pojawia się napięcie: bo choć ta kreacja potrafi poruszyć, to jednocześnie zdaje się odchodzić od pierwotnej konwencji dramatu. Janda gra nie tyle Witkacego, co własną, spójną wizję Matki – dla jednych to siła tej roli, dla innych znak, że duch autora gdzieś się ulotnił.
Reżyser z wielkim monopolem
Waldemar Zawodziński objął nad spektaklem niemal pełną kontrolę – od adaptacji przez reżyserię, aż po światło i scenografię. Ta wszechstronność przynosi rozdarcie: wizualnie spójnie, dramaturgicznie za to trochę pęka. W jednej przestrzeni spotykają się różne estetyki – Janda gra emocjonalnie, Tyndyk w karykaturalnym tonie, reszta aktorów balansuje między naturalizmem a groteską. Efekt? Teatralna schizofrenia, taka trochę z przymrużeniem oka.
Często słyszymy, że reżyserowi zabrakło koncepcji. Ale może właśnie ta niejednolitość była zamierzonym zabiegiem? Rozjazd estetyczny jako metafora chaosu? Problem w tym, że nawet chaos potrzebuje struktury. Weźmy czerwoną włóczkę – potencjalnie silny symbol więzi, traumy czy urazu. Na scenie jednak jej znaczenie gubi się równie szybko, co ona sama – plącze się gdzieś między nogami aktorów i na granicy percepcji widza, nie wiadomo: czy to wciąż metafora, czy już tylko zbędny rekwizyt.
Witkacy odwitkacowiony?
Pytanie pozostaje: czy to jeszcze „Matka” Witkacego, czy raczej jej współczesna, uproszczona wersja? Cięcia dialogów, wyeliminowanie filozoficznych tyrad, wygładzenie ekspresji – wszystko to czyni spektakl bardziej przystępnym, ale też traci się pierwotny dystans i konceptualna zadziorność. Witkacy to przecież teatr formy, myślenia, przewrotności – to manifest anty-psychologii. Tymczasem na scenie oglądamy momenty niemal naturalistyczne, czasami bliższe tradycyjnemu, realistycznemu dramatowi rodzinnemu. Groteska schodzi na dalszy plan, a zamiast ostrych zgrzytów mamy łagodny smutek i oswojony niepokój.
Dla porównania warto przypomnieć inną interpretację – inscenizację Anny Augustynowicz w Teatrze Ateneum, gdzie w postać Matki wcieliła się Agata Kulesza. To przedstawienie było znacznie bardziej oszczędne w środkach, chłodne, niemal laboratoryjne, a jednak – bliższe duchowi Witkacego, właśnie przez odejście od psychologii na rzecz formy. Tu nie chodziło o „rozumienie” postaci, lecz o wejście w językowy i egzystencjalny labirynt dramatu. Kulesza zbudowała Matkę na granicy obecności i rozpadu, w świecie pełnym napięć, ale bez potrzeby ich realistycznego uzasadniania. Inna koncepcja, inne środki – a może właśnie bardziej „witkacowskie”?
Kto dziś jest sędzią?
Zastanówmy się – kto dziś ma prawo rozstrzygać, czy to jeszcze Witkacy? Krytycy? Często gubią się między pochwałami dla aktorstwa a tęsknotą za spójną koncepcją. „Zrozumiały spektakl” to nie zawsze komplement, jeśli mówimy o Witkacym. Badacze? Zbyt często zostają w akademickich analizach, które nie przekładają się na teatr na żywo. A widzowie? Jedni biją brawo do łez, inni wychodzą rozczarowani. Konsensusu nie ma.
A może to nie problem? Może Witkacy właśnie po to pisał, żeby nas szarpać, prowokować i dzielić? W takim razie każda jego inscenizacja musi być pełna sprzeczności, niejednoznaczna – bo taki jest ten dramat.
Na koniec: Matka jako lustro
Spektakl w Polonii to nie łatwa rozrywka – to raczej refleksja, która może wyostrzyć wrażliwość. Mocna rola Krystyny Jandy – potężna i dramatyczna, choć odbiegająca od witkacowskich wzorców. Adaptacja, która aspiruje do współczesności, ale czasem gubi się w jej skrótach. Sceny, które zapadają w pamięć, i takie, które wolno gasną.
Czy to nadal Witkacy? A może tylko pretekst do spotkania z Matką – bardziej ludzką, bardziej bliską niż literacką? Nie wiem. Wiem jedno – po spektaklu nie przestaje się myśleć. A to, w teatrze, bywa najważniejsze. Może więc Witkacy nie potrzebuje już bezwzględnej wierności formie? Może „odwitkacowienie” to nie zdrada, a zaproszenie? I niech nikt dziś – czy to teatrolog, krytyk, reżyser, aktor, czy widz – nie oczekuje ostatniego słowa. Bo „Matka” trwa, niezależnie od tego, jak ją zrozumiemy.