O Ignacym Gogolewskim jako o wielkim aktorze, pierwszym Gustawie-Konradzie po drugiej wojnie światowej (granym przez Gogolewskiego w dublurze ze Stanisławem Jasiukiewiczem) w „Dziadach” w reżyserii Aleksandra Bardiniego (1955) pisać będą wszyscy żegnający go dziennikarze. Podobnie jak i o tym, że był pedagogiem (wśród jego wychowanków są m.in. Ewa Dałkowska, Marek Kondrat, Jadwiga Jankowska-Cieślak, czy Krzysztof Kolberger), reżyserem i dyrektorem teatrów, że występował w wielu filmach, spośród których największą sławę przynieśli mu „Chłopi” i rola Antka Boryny, a dwa filmy wyreżyserował, że w stanie wojennym wywołał zdumienie i kontrowersje, gdy on, całe życie konsekwentnie bezpartyjny, nie przystąpił do bojkotu mediów, że już po 1989 roku prezesował ZASP-owi. Ja zaś pozwolę sobie na kilka wspomnień osobistych. Pisze Rafał Dajbor.
W roku 1996, gdy byłem w pierwszej klasie liceum, poszliśmy całą klasą na fredrowskie „Dożywocie” w reżyserii Andrzeja Łapickiego do Teatru Polskiego. Nieco się wyalienowałem od grupy i poszedłem do wejścia służbowego dzierżąc książkę Pana Ignacego „Wszyscy jesteśmy aktorami”. Ignacy Gogolewski przyjął mnie szalenie serdecznie i podpisał mi książkę, życząc w dedykacji „powodzenia na studiach”. Byłem tego wieczoru dumny i szczęśliwy.
Dwa lata później poszedłem z moją nieżyjącą już dziś mamą do Teatru Polskiego, na jego istniejącą jeszcze wtedy Scenę Kameralną przy Foksal na „Jesteś mój” Henryka Bardijewskiego. Staliśmy na chodniku po przedstawieniu, gdy pan Ignacy wyszedł z teatru. Ukłoniłem mu się i jakież było moje zdumienie, gdy na moje „dobry wieczór” odpowiedział mi serdecznym „oooo cześć!”. Aż się upewniłem, czy mnie z kimś nie myli, ale nie mylił, wiedział, że nie tak dawno temu na Karasia podpisywał mi książkę. Powiedziałem mu już wtedy, że chcę być aktorem. Polecił mi się nad tym wiele razy dobrze zastanowić twierdząc, że ten zawód wymaga by mieć jednocześnie wrażliwość dziecka i skórę nosorożca.
W maju 2017 roku jechałem po coś do Instytutu Teatralnego. Skręciłem w lewo w ulicę Agrykola, znów w lewo, potem w prawo w kierunku Instytutu i… dobrze, że jeżdżę uważnie, bo oto przed maską wyrósł mi Pan Ignacy, a ściślej – jego plecy. Szedł po prostu w kierunku IT na odbywające się tego dnia spotkanie poświęcone Barbarze Krasnodębskiej. Akurat przecinał jezdnię i nawet nie zauważył za sobą mojego samochodu. A ja się cieszyłem, że zahamowałem, bo doprawdy – ostatnie czego bym chciał, to przejść do historii jako Ten Który Przejechał Ignacego Gogolewskiego!
I wreszcie późna jesień 2019, gdy przeprowadzałem z panem Ignacym wywiad dla „Stolicy” w jego ulubionej kawiarni przy Bonifraterskiej. Było to niezapomniane, już drugie moje spotkanie z Ignacym Gogolewskim w tym lokalu. Pierwszy raz spotkaliśmy się na krótko, a Pan Ignacy nagrał mi wówczas kilka wspomnień o Ludwiku Paku i Wojciechu Zagórskim do mojej książki. Ale w pamięci bardziej zostało mi to drugie spotkanie, bo było długie i ciekawe, dużo dłuższe, niż wymagało tego nagranie wywiadu, po którym rozmawialiśmy jeszcze ponad godzinę o sprawach teatru, filmu, telewizji, radia. Pan Ignacy palił normalne, grube papierosy. Ja – tzw. „cieniasy”. W pewnym momencie poprosił mnie o poczęstowanie. Wypalił, zgasił, po czym powiedział „Niech się pan nie obrazi, ale to nie jest papieros, to jest patyczek! Niech pan zapali czerwone Marlboro!”. A gdy wysłałem Panu Ignacemu wywiad do autoryzacji, oddzwonił do mnie i powiedział, że jest bardzo zadowolony i że gdybym kiedykolwiek potrzebował wesprzeć swoją wiedzę jego pamięcią – jest zawsze gotów do rozmowy. Było to dla mnie bardzo miłe, a choć nie byłem już wówczas debiutantem – wręcz dowartościowujące.
Gdy w niedzielny wieczór, 15 maja pisałem ten tekst, dostałem smsa z informacją o śmierci Jerzego Treli. Nie wierzę w żadne „czary-mary”. To, że Ignacy Gogolewski i Jerzy Trela zmarli tego samego dnia to przecież kwestia przypadku. Jednak w fakcie, że dwóch Gustawów-Konradów odeszło w jeden i ten sam dzień, jest coś z teatralnej metafizyki.