„Kalina nie chce spać” wg scen. Zuzanny Bojdy w reż. Agaty Puszcz w Teatrze Komedia w Warszawie. Pisze Paulina Sygnatowicz w Teatrze dla Wszystkich.
Główna aktorka wyglądała ładnie i śpiewała dobrze. I na tym można by zakończyć. Ten cytat (przytaczany z pamięci) z recenzji „Śniadania u Tiffany’ego” z Teatru Komedia (pojawiła się w 1965 roku w „Zwierciadle”) doskonale oddaje także wrażenia po spektaklu „Kalina nie chce spać”.
Nie bez powodu przytaczam tę właśnie opinię w kontekście najnowszej premiery Teatru Komedia. Inspiracją do tekstu „Kalina nie chce spać” była właśnie światowa prapremiera dzieła Trumana Capote’a. Miała ona miejsce 27 lutego 1965 roku w teatrze przy ulicy Słowackiego. Reżyserował Jan Biczycki. W rolach głównych wystąpili: Kalina Jędrusik (adaptacji dokonał specjalnie dla niej jej mąż – Stanisław Dygat) i Władysław Kowalski. Recenzje nie były najlepsze i po kilku przedstawieniach spektakl zszedł z afisza. Co poszło nie tak?
W tym pomyśle jest wszystko, co może zagwarantować sukces: uczynienie główną bohaterką Kaliny Jędrusik, aktorki-legendy; temat (możliwość zajrzenia za kulisy spektaklu, który powstawał po światowym sukcesie obrazu z Audrey Hepburn); piosenki z muzyką na żywo, do których tekst napisała Agnieszka Osiecka, a muzykę skomponował Krzysztof Komeda; kameralna, stolikowa przestrzeń nowo otwartej Małej Sceny Teatru Komedia. I wreszcie obsadzenie w głównej roli znanej ze szklanego ekranu aktorki – Barbary Kurdej-Szatan. A jednak i przy tym spektaklu coś poszło nie tak. O fiasku przedstawienia, tak jak w przypadku „Śniadania u Tiffany’ego”, nie zadecydowała niskobudżetowa scenografia oraz fakt, że główna aktorka spóźniała się na próby (Barbara Kurdej-Szatan mówi o tym wprost). Gdzie zatem leży problem?
Scenariusz Zuzanny Bojdy nie wykorzystuje potencjału tematu, który autorka wzięła na warsztat. Bojda wyciąga fragmenty z życiorysu Jędrusik, m.in. to, że spóźniała się na próby, że kokietowała mężczyzn, że była zmęczona ciągłym uważaniem jej za seksbombę. Nie łączy ich jednak w spójną, przyczynowo-skutkową historię. W rezultacie dostajemy wyrywkowe anegdotki z życia Jędrusik przeplatane recenzjami z ówczesnych gazet i piosenkami. Trudno połapać się w historii, która skonstruowana jest tak, że raz opowiada ją sama Kalina, innym razem grająca ją aktorka. Barbara Kurdej-Szatan, choć świetnie nawiązuje kontakt z publicznością, ma problem z wyraźnym zaakcentowaniem tych przejść i zmiany roli. W rezultacie nie wiemy, kiedy jest Kaliną Jędrusik, a kiedy po prostu sobą.
Być może to celowy zabieg reżyserki, Agaty Puszcz, aby historię o aktorce, która jest zmęczona graniem przez całe życie jednej roli, która – jak każdy z nas – ma problem z dotrzymywaniem noworocznych postanowień i źle znosi porażki, uczynić bardziej uniwersalną. Niestety nie jest to założenie do końca udane. Nie tylko dlatego, że źle wyegzekwowane, ale także dlatego, że obnaża całą naiwność samego tekstu. Szkoda. Bo duet Bojda-Puszcz ma już przecież na swoim koncie dobrze oceniany i nagradzany spektakl „Wyspa Kalina”, w którym także opowiada o Jędrusik (wciąż do obejrzenia w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej). W Warszawie można było odnieść wrażenie, że tekst jest jedynie tworzywem, które ma łączyć wykonywane podczas przedstawienia piosenki. I to on jest najsłabszym ogniwem, bo nie przyczynia się do budowania narracyjnej dramaturgii tego muzyczno-teatralnego wieczoru.
Gdyby jednak odrzucić oczekiwania, jakie zbudowała zapowiedź tego spektaklu i potraktować „Kalina nie chce spać” jako recital Barbary Kurdej-Szatan, której na fortepianie akompaniuje z dużą empatią Piotr Mania, można na Małej Scenie Teatru Komedia spędzić przyjemny, muzyczny wieczór przy lampce wina.