Mówiono o niej „Czarny Anioł", „polska Edith Piaf". Była wyjątkiem w swoim wyjątkowym pokoleniu. Wielką osobowością i wielką artystką
Ewa Demarczyk marzyła, aby być pianistką. Po roku nauki w szkole muzycznej zapisała się jednak na architekturę. Niespokojny duch. Wreszcie zdała do krakowskiej PWST. Lecz jej pasją - od dziecka - był śpiew. Występowała w kabarecie Cyrulik i niedługo potem zaczęła śpiewać w Piwnicy pod Baranami. Piosenki pisał dla niej Zygmunt Konieczny, młody znakomity kompozytor. Do prawdziwej, najczystszej poezji - wierszy pióra Mirona Białoszewskiego („Karuzela z Madonnami"), Bolesława Leśmiana („Garbus"), Juliana Tuwima („Tomaszów" i „Grandę Valse Brillante").
Mam 16 lat. Jestem z rodzicami w Zakopanem. Pod koniec pobytu zapada decyzja: Krzysztof powinien zobaczyć w Krakowie Piwnicę. I stało się! Oto siedzę na skrawku drewnianych schodków w modnym i słynnym już wówczas kabarecie. Zasłuchany gówniarz. Oszołomiony, podekscytowany, wniebowzięty. Mimo młodego wieku coś już muszę rozumieć, czuć. Może to kwestia genów - owej przedziwnej maszynerii sterującej człowiekiem? Kwestią nadal przeze mnie nierozstrzygniętą pozostaje, czy w tej mierze wpływ wywarła na mnie moja słynna prababka - przedwojenna pianistka Zofia Rabcewiczowa z Poznańskich, czy może po prostu Mama, która grywała brzdącowi Szymanowskiego, Chopina i Mozarta.
Na scenie pojawia się Piotr Skrzynecki. Z nieodłącznym dzwonkiem w dłoni. - Dzyń, dzyń, dzyń! - nawołuje obecnych dzwoneczek Piotra. - Proszę państwa, proszę państwa - wtóruje mu jego śpiewny głos. Konferansjer Piwnicy sypie anegdotami. Każde jego zdanie jest jak snop iskier. Na głowie staromodny czarny kapelusz, bokobrody, niesforna, lekko przycięta siwawa broda. „To dyrektor, reżyser i szef w jednej osobie. Jego tworzywem -jak to zgrabnie ujął Leszek Długosz w swej książce - są artyści. Indywidualna jakość". Skrzynecki zapowiada Ewę Demarczyk. Ona zaczyna „Takim pejzażem" - wierszem
Andrzeja Szmidta. Po nim śpiewa „Czarne anioły" do wiersza Wiesława Dymnego.
Czy repertuar Ewy był trudny? Tak. Miał wartość poetycką, wręcz literacką. Ewa potrafiła wydobyć z każdej strofy sens. Głęboko ukryte credo. Nigdy nie zapomnę, z jaką pasją atakowała frazę muzyczną, każdą linijkę wiersza, z bezbłędną dykcją i niebywałą ekspresją. Przechodziła zręcznie od piano cło fortissimo. Moderato cantabile i znów - fortissimo! Cieniowała każdą nutę. Jakby pieściła wiersz. Delikatnie, powoli, by w momencie kulminacji uderzyć z mocą. Potrafiła zbudować nastrój. Była delikatna, intymna. Raz przybrana w spokój, to uderzająca w dramat i patos. Dysponowała pełnym wachlarzem środków wyrazu. W jej sztuce interpretacji tkwił olbrzymi potencjał aktorski.
Gdy Ewa Demarczyk schodziła ze sceny, zjawiał się na niej Mieczysław Swięcicki, zwany potem Księciem Nastroju. Garnitur w prążki, krawat związany w gruby węzeł i ten zniewalający szelmowski uśmiech. Jego „Jęczmienny łan" oraz „Mój powrót" i znam na pamięć. Chwytają za moje stare serce. A później pojawiali się: Wiesław Dymny, Leszek Długosz, Krzysztof Litwin, Mirosław Obłoński, Krystyna Zachwatowicz, Irena Wiśniewska, Danuta Kluzowa, Joanna Plewińska, Barbara Nawratowicz i inni. Młodzi, skupieni i piękni, każdy ze swoim wierszem, monologiem, balladą, skeczem. Przy fortepianie Zygmunt Konieczny. Na skrzypcach grał Zbigniew Paleta. Wszyscy we frakach, w kapeluszach. Dominowała czerń. Ten kolor kochają nawiedzeni i zakręceni artyści.
To, że ci wszyscy młodzi ludzie spotkali w jednym miejscu, w tym samym czasie, zakrawało na cud. Było w tym coś szatańskiego i jednocześnie niebiańskiego! No i te wiersze, które napisali wybitni poeci. Strofy, które przetrwają, bo nie mają w sobie nic z bełkotu i tandety. Ich twórcy opowiadali w nich o wojnie i miłości. Tęsknocie i samotności. O tym, co nieuchwytne - metafizyczne.
I jeszcze jedna refleksja. Jak to się działo, że w czasach poststalinowskich ówczesna władza nie tylko, że nie przeszkadzała artystycznej bohemie, jeszcze dyskretnie ją wspierała. W przeciwieństwie do obecnej sytuacji, gdy w mediach rządzą zachodni majorsi. Gdzie podział się ambitny nurt w piosence, owa kultura słowa? Gdzie są następcy Zygmunta Koniecznego i Andrzeja Zaryckiego, Andrzeja Kurylewicza, Ewy Demarczyk, Wandy Warskiej, Lidii Stanisławskiej? Gdzie są talenty na miarę Niemena i Skaldów, braci Zielińskich, Marka Grechuty, Jana Kantego Pawluśkiewicza, zespołów Anawa, Dżamble z Andrzejem Zauchą?
W 1963 r. na pierwszym festiwalu w Opolu Ewa Demarczyk odnosi wielki sukces. Pięciotysięczna pubczność nagradzają owacją na stojąco, a jury przyznaje pierwszą nagrodę. Potem następuje lawina kolejnych wyróżnień: „Ewa 63" - nagroda krytyków muzycznych i dziennikarzy za najlepszą piosenkę literacką. W1964 r. Demarczyk podpisuje kontrakt z paryską Olimpią. W sierpniu tego roku zdobywa w Sopocie nagrodę za „Grande Valse Brillante", a następnie występuje w Genewie pod egidą UNESCO na galowym koncercie jako
jedyna wokalistka zaproszona z Polski. W1966 r. z grupą polskich artystów odbywa wielotygodniowe tournee po Kanadzie i Ameryce. W jej nowym repertuarze pojawiają się kolejne brylantowe wiersze, m.in. Bolesława Leśmiana, Rainera Marii Rilkego, Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, Wincentego Fabera, Krzysztofa Kamila Baczyńskiego, Stanisława Ratolda, Andrzeja Własta czy Osipa Mandelsztama. W owych strofach Demarczyk porusza się - pisał muzykolog Józef Opalski - „jak prawdziwa pani, pokazując całą nad nim swą władzę. Jej »Pocałunki« Jasnorzewskiej i wyznanie: »Nie widziałam cię już od miesiąca... lecz widać można żyć bez powietrza«, wstrząsa. Jest krzykiem ranionych serc ludzkich".
I znów moja dygresja. Dlaczego Ewa Demarczyk potrafiła pochwycić słuchaczy za serce? Może dlatego, że śpiewała o największej truciźnie świata - o samotności. O wiecznym poszukiwaniu przez człowieka dobra i prawdziwej miłości.
Sięgam po jedną z trzech winylowych płyt, które przechowuję od lat, i nastawiam ramię gramofonu na tę z „Piwnicznych nocy", zarejestrowanych w latach 1963-1968. Zapowiada Piotr Skrzynecki: „Te hałasy dochodzą z małej niszy. Wiszą tam czarne kotary z weluru, na sklepieniu gotyckim zawieszono liny. Aktorzy schodzą się powoli. Jest już Zygmunt Konieczny, przyszedł Swięcicki, jest Zachwatowicz, Zbyszek Wodecki - skrzypek. Zostańcie z nami dwie godziny, a może i dłużej, życzymy wam miłej zabawy...".
Stają mi przed oczyma moje wieczory w latach 1974-1975 przy ul. Bagatela 11, gdzie zapraszałem do mojego lokum na parterze przyjaciół i nieznajomych wrażliwców. Czasami wprost z ulicy. Słuchaliśmy tam, nieprzytomnie zakochani w Ewie i poezji, przynajmniej dwa razy w tygodniu „Wierszy" Baczyńskiego i „Tomaszów" Tuwima z jedynej z płyt Demarczyk, która wówczas była rarytasem, lecz również albumu „In Dreams" Roya Orbisona - piosenek przepojonych nostalgią i dostojnym smutkiem. Tamto pokolenie było romantyczne.
Nie przeklinaliśmy. Język polski był naszą chlubą. Wyrażaliśmy siebie w sposób najprostszy - za pomocą emocji.
Ewa Demarczyk miała zadziorny charakter. Ktoś powie, że trudny. To cecha wielu artystów, którym nie zależy na mamonie, komercji czy sławie, które w końcu przemijają. Była konsekwentna w tym, co robiła. Uparta podczas prób. Niebywale pracowita i profesjonalna. Powiedziała mi - w latach 70., kiedy oświadczyłem po koncercie, że założyłem jej fanklub
- „Tak? W takim razie walcz o mnie!". Powtarzała, że „nie jest na sprzedaż". Nie udzielała wywiadów, nie udostępniała prasie wiadomości o swoim życiu prywatnym. Mówiła: „Jestem do dyspozycji mojej publiczności do końca. Od chwili gdy wychodzę na scenę, kiedy gaśnie światło i zaczyna grać mój zespół".
Przejechała ze swymi koncertami pół świata. Śpiewała we Francji, Niemczech, Belgii, Wielkiej Brytanii, Australii, Izraelu i Brazylii. Gościły ją: Carnegie Hali w Nowym Jorku, Chicago Theatre, Theatre Cocoon w Tokio, Sala im. Nobla w Sztokholmie, Teatr Wielki w Warszawie. Lecz marzyła o własnym teatrze, w którym mogłaby śpiewać i tworzyć. W 1986 r. rozpoczął działalność Państwowy Teatr Muzyki i Poezji - Teatr Ewy Demarczyk. Została jego dyrektorem. Podróżowała z nim po świecie, prezentując swe recitale. Lecz w 1999 r. jej teatr został eksmitowany za niepłacenie czynszu. Demarczyk proponowała przejście teatru pod mecenat Ministerstwa Kultury i Sztuki. Jego dalsze losy pogrążyła biurokracja, wysokie koszty utrzymania budynku w Bochni, wreszcie powolne wycofanie się artystki z życia publicznego. Każdy urzędnik ze świata wysokiej kultury mógł jej pomóc. Obojętność to straszna rzecz. Odbiera twórcy siłę. Wiarę, że jest się potrzebnym.
Najwięksi z największych umierali młodo lub w podeszłym wieku. Ewa Demarczyk odeszła w 79. wiośnie. Mogła jeszcze wyśpiewać niejedną balladę, nagrać wiele płyt...
Anioły odfruwają po cichutku