Polska prapremiera „Robero Zucco” Bernarda-Marie Koltèsa (1948-1989) miała miejsce w Teatrze Lubuskim w Zielonej Górze 3 czerwca 1992, czyli w rok po nastaniu nowej dyrekcji (Matuszewski + Tomaszewicz).
O sztuce Koltèsa i o samym autorze dowiedziałem się dwa lata wcześniej w Paryżu - od Roberta de Quelen, podczas wspólnej pracy nad adaptacją „W poszukiwaniu straconego czasu”, która pod tytułem „Ach, Combray!...” ujrzała światło sceniczne właśnie w Teatrze Dramatycznym (w Sali im H. Mikołajskiej)… Prapremierę światową przygotował w berlińskiej Schaubühne Peter Stein, ten niepokojący, prowokujący tekst fascynował będzie wielu twórców. Uległem fascynacji Koltèsem i już tylko czekałem na opublikowanie w „Dialogu” tłumaczenia autorstwa Piotra Szymanowskiego. I gdy tylko się ukazało, zaczęliśmy w Zielonej Górze próby „Roberto Zucco”.
Inną sztukę tego samego autora, pt. „W samotności pól bawełnianych”, w reżyserii i z udziałem samego Patrice Chéreau oglądałem wówczas w Teatrze des Amandiers w Nanterre pod Paryżem. Sztuka ta również miała swoją polską prapremierę w Teatrze Lubuskim w Zielonej Górze - pod tytułem „Transakcja, czyli w samotności pól bawełnianych” w reżyserii jej tłumacza Mariana Mahora – w dwa lata po „Roberto Zucco” (3 VI 1995 r.).
„Roberto Zucco” to sztuka piękna, złożona w swoim przesłaniu, okrutna i poetycka. W role tytułowego Zucco wcielił się Janusz Młyński, grał absolutnie cały zespół Lubuskiego (bez podziału na dramatyczny czy lalkowy), to było pospolite ruszenie w Teatrze i wielki sprawdzian jego aktorskiego potencjału. Efekt był niezwykły (zajaśniało tutaj wiele talentów dotychczas nieujawnianych). A znałem ten zespół dopiero od roku, jedyną dotychczasową moją realizacją reżyserską, która pozwoliła spotkać się z całym zespołem i zrobić rozpoznanie jego potencjału aktorskiego, to „Romeo i Julia”. Aby sięgnąć po trudnego pod każdym względem Koltèsa, trzeba było mieć zaufanie zespołu. Czy je miałem?
Jacek Sieradzki w recenzji z naszego przedstawienia zatytułowanej „Mały obrazek z bestią” („Polityka” nr 33, 15 VIII 1992 r.) wyróżnia grę czwórki aktorów: „cyniczna Elegancka Pani Tatiany Kołodziejskiej, histeryczna Siostra Dziewczynki Elżbiety Donimirskiej, Spanikowana Kurwa, która zobaczyła bestię Beaty Zygmuntowicz. Janusz Młyński gra postać tytułową bardzo oszczędnymi środkami: spojrzeniem, które ucieka i błądzi gdzieś poza obrazkiem, uśmiechem ufności szybko gasnącym, nastroszeniem widocznym już w sylwetce i w ruchu, nieśmiałym, kocim zarazem. Ani przez chwilę aktor nie komentuje postaci, nie broni jej i nie usprawiedliwia. Zostawia tę tajemnicę nam, widzom”.
Jacek Sieradzki pisze: „Zielonogórskie przedstawienie jest mroczną balladą sceniczną. Scenograf Bronisław Malinowski szkicował kolejne miejsca akcji wewnątrz płytkiej wnęki centralnie zamykającej scenę. Dał sprzętom i kostiumom mocne, żywe barwy jakby monstrualnie pogrubione ramy, co w sumie dało efekt podobny do slajdów oglądanych pod światło. Zawsze smutny jest taki kolorowy świat pomniejszony do wymiarów obrazka. W smutnym świecie tej ballady smutni też są też ludzie. (…) Dziesiąty obraz „Zakładniczka” był podobno ulubioną sceną Steina; także w spektaklu Waldemara Matuszewskiego jest jednym z punktów kluczowych.”
To właśnie w tej scenie pada strzał z rewolweru, który trzyma w ręku Zucco-Młyński, prawdziwy strzał, tyle, że ślepego naboju, ale efekt jest piorunujący. Ten szczegół jest ważny dla dalszej opowieści o tym spektaklu.
„Poza ramki małego obrazka – pisze w innym momencie Jacek Sieradzki - spektakl wychodzi tylko w spinającej go klamrą scenie ucieczki Zucco. Galeryjka nad sceną jest dachem więzienia. Uciekinier pnie się po linie wprost w oślepiający, biały reflektor-słońce. Spada. Koniec ballady.” Przytoczyłem celowo cały opis recenzenta dotyczący przestrzeni, w której osadzony został spektakl w Sali Kameralnej Teatru Lubuskiego. Przygotowując przedstawienie nie sądziłem, że będzie on podróżował, wpisałem go więc bardzo dokładnie w specyficzną przestrzeń tej Sali (więzienie na galeryjce, Zucco idący jak pająk po ścianie w scenie ucieczki z więzienia (na ścianie po stronie widowni zamontowane zostały specjalne półeczki służące za oparcie dla stóp aktora) i wreszcie lina wysokogórska rozpięta nad głowami widzów.
Kiedy więc dyrektor Roman Krzywotulski z Żarskiego Domu Kultury, wielki pasjonat obłąkany Teatrem, ściśle współpracujący z Teatrem Lubuskim od pierwszych dni nowej dyrekcji, zapragnął mieć „Roberto” u siebie w Żarach, i to gdzie: na terenie jeszcze nie ukończonej sali widowiskowej po kinie „Luna”, czyli właściwie na budowie, opadły mnie wielkie wątpliwości. Czy mogę zaproponować dopiero co zaprzyjaźnionemu zespołowi taka „kaskaderkę”? Zdecydowałem się. Chodziło jednak o to, żeby grać ten bardzo ambitny i trudny tytuł – skoro pojawiło się zaproszenie, w samej Zielonej Górze nie ugramy zbyt wielu spektakli.
Przyjechaliśmy do Żar kilka godzin wcześniej – aby odbyć próbę, tzn. dokonać adaptacji przestrzennej spektaklu, wszystko tu było przecież inne. Scena była jeszcze betonowa, w garderobach kałuże wody na podłodze, wszędzie cement i budowlany pył. Nie było zbyt ciepło… No, cóż – gorąca herbata, kawa serwowana przez dyrektora Krzywotulskiego i świadomość, że o godzinie 17:00 przychodzi widownia, zrobiły swoje, tzn. nie mieliśmy już wyjścia, ale też zespołowi nie brakowało humoru.
Próba szła dobrze, trochę ten spektakl stwarzaliśmy na nowo – w nowej przestrzeni. Wszystko szło w miarę sprawnie, aż do sceny zbiorowej w parku, czyli wspominanej przez Jacka Sieradzkiego sceny „Zakładniczka”, w której pada strzał. Rekwizytor zapytał mnie czy na próbie też strzelamy? No, tak, koniecznie – odpowiedziałem, ale czy na szczęście, czy na nieszczęście to powiedziałem? Otóż po oddaniu przez Zucco-Młyńskiego strzału, którego huk wspaniale rozniósł się po znacznie większej od Sali Kameralnej sali „Luny”, stało się coś dziwnego… Wszyscy zaczęliśmy płakać, próba została przerwana, inspicjent Waldemar Trębacz zarządził natychmiastowe otwarcie drzwi wyjściowych wprost na dwór, aby salę przewietrzyć.
Szybko wyszła na jaw przyczyna całego zdarzenia – nasz rekwizytor odpowiedzialny za przygotowanie ślepych naboi do spektaklu, pomylił się i nieświadomie wybrał tym razem nabój łzawiący… Sala nie dawała się tak łatwo przewietrzyć, zegar przybliżał nas do godziny spektaklu, a my mieliśmy jeszcze pięć obrazów do wpisania w nową przestrzeń, no i trzeba było jeszcze sprawdzić tym razem dokładniej nabój, który miał być użyty w spektaklu. Niektórym z nas wcale nie było do śmiechu, ale robota ruszył znowu – wielu z nas wciąż jeszcze łzawiło…
Kiedy nadeszła publiczność, wielu widzów poczuło ten specyficzny zapach i trochę się dziwili, niektórzy nawet ronili łzy... To wszystko, co się zdarzyło nie zdemobilizowało jednak zespołu, wyzwanie w postaci kompletnie innych, niż w siedzibie Teatru warunków grania wręcz „uskrzydliło” aktorów. Zaś żarska widownia – wyraźnie opętana teatrem przez dyrektora Krzywotulskiego – brała tego dnia za dobrą monetę wszystkie niezamierzone i nieoczekiwane wydarzenia na scenie.
W jednej ze scen na początku spektaklu Zucco wyważa drzwi do mieszkania swojej matki - one upadły na betonową jeszcze podłogę żarskiej sceny w budowie i wzburzyły ogromny tuman budowlanego pyłu – wizualnie był to nawet wspaniały efekt (wiry kurzu snujące się w światłach reflektorów…), ale oddychać w nim było trudno. Kiedy spektakl się skończył, był aplauz widowni i kwiaty. Obawiałem się, że to może nie wynagrodzić artystom ich trudu w tych prawdziwie poligonowych warunkach.
Z duszą na ramieniu stanąłem na stopniach wejściowych do naszego autobusu (poczciwego starego „Batorego”), w którym siedział już cały zespół gotowy do wyjazdu. Spodziewałem się najgorszego. Przeprosiłem artystów i technikę za te wyjątkowo trudne warunki pracy. Kiedy skończyłem tę serdeczną przemowę, podniósł się wykonawca roli tytułowego Roberto Zucco - Janusz Młyński - i pojednawczo zareplikował: „Dyrektorze, my jesteśmy Żaro-odporni!”. To rozładowało sytuację, i chyba to wtedy pokochałem zespół Teatru Lubuskiego w Zielonej Górze na dobre.
Kiedy autobus ruszył tradycyjnie już uruchomiliśmy w tylnym sektorze „Batorego” tzw. bussines class, zrobiło się bardzo wesoło, a pan Jurek Hupa – kapitan „Batorego” - uśmiechnął się, bo bardziej lubił nas (teraz już „Żaro-odpornych”!) wozić, gdy na pokładzie było gwarno, czasem bardzo gwarno… - jak to w objeździe.