Logo
Magazyn

Głos z ciemności. Wspomnienie o Ewie Demarczyk

14.08.2025, 16:44 Wersja do druku

Jedna scena, jeden głos, jedna cisza – wspomnienie spotkania z Ewą Demarczyk, które zostaje na całe życie – pisze Wiesław Kowalski z Teatru dla Wszystkich.

Inne aktualności

Było to wiele lat temu, a jednak ten moment wciąż we mnie trwa – nie jako zwykłe wspomnienie, lecz jako doznanie. Byłem wtedy studentem. Na scenie słupskiego teatru znalazłem się tym razem na widowni. A na scenie miała za chwilę pojawić się Ona.

Nie było zapowiedzi, nie było braw na wejście. Była cisza. I ciemność.

I nagle — głos.

Niepowtarzalny. Głęboki, jakby dochodzący z wnętrza ziemi. Niski, przeszywający, pełen jakiegoś niepojętego napięcia. Wydobywał się z mroku, zanim jeszcze pojawiła się jakakolwiek postać. Przez chwilę nie wiedziałem, czy to już koncert, czy może przywidzenie. Potem snop światła – jeden, zimny, ostry – wyciął z tej ciemności sylwetkę. Czerń w czerni. Nieruchoma figura, spowita jakby w dźwięk, nie w materiał. To była Ewa Demarczyk.

Dla nas, studentów, przyzwyczajonych do ekspresji scenicznej, do ruchu, do gry ciałem, to było objawienie. Ona nie grała – ona była. Nie poruszała się – a wszystko wokół niej drgało. Nie potrzebowała dekoracji. Scenografia była w muzyce, w słowie, w pauzach. W niej.

Mówiło się o niej „Czarny Anioł”. Ale ja miałem wrażenie, że jest raczej wcieleniem poezji. Takiej, która nie potrzebuje analizy, tylko ciszy i gotowości na przyjęcie uderzenia. Bo jej pieśni nie śpiewało się razem z nią – jej pieśni się przeżywało. Albo one przeżywały ciebie.

Finał tamtego koncertu pamiętam do dziś niemal minuta po minucie. „Taki pejzaż”. Litania. Hymn. Rapsodia. Zatopiona w jednym geście, w jednej frazie, która rozrastała się jak modlitwa bez końca. I te milczące minuty po ostatnim dźwięku, kiedy nikt z nas nie śmiał jeszcze klaskać. Jakbyśmy uczestniczyli w czymś zbyt ważnym, by przerwać to brawami.

Dziś, po latach na scenie, rozumiem lepiej, czym był ten fenomen. Demarczyk nie śpiewała — wcielała się. Nie interpretowała — była kanałem, przez który poezja, muzyka i emocja mogły przemówić jednym głosem. Miała w sobie dyscyplinę i tajemnicę. Potrafiła unieść na swoich barkach całe znaczenia – i nie zdradzić niczego. To było absolutne zespolenie aktorstwa i muzyki. I to takiego aktorstwa, którego się nie da nauczyć. Bo nie chodziło o środki wyrazu. Chodziło o obecność. O tę jedną, nieodwracalną prawdę sceniczną.

Nie pojawiła się po to, by zagrać koncert. Pojawiła się, by – choćby na chwilę – wstrzymać czas.

Wczoraj minęła kolejna rocznica jej śmierci. Ale czy można naprawdę mówić o śmierci w przypadku kogoś, kto tak bardzo istniał na scenie? W mojej pamięci tamten snop światła wciąż jeszcze się nie wygasił. Wciąż jeszcze wyłania się z niego ta sama postać – nieruchoma, czarna, intensywna jak cisza przed krzykiem.

Źródło:

Teatr dla Wszystkich

Link do źródła

Autor:

Wiesław Kowalski

Data publikacji oryginału:

14.08.2025

Sprawdź także