„Niewolnice z Pipidówki” Michała Bałuckiego w reż. Krzysztofa Babickiego w Teatrze Miejskim im. W. Gombrowicza w Gdyni. Pisze Beata Baczyńska w „Gazecie Świętojańskiej".
Michał Bałucki to twórca wielu komedii, który jeszcze za życia doczekał się premier teatralnych niemal wszystkich swoich utworów scenicznych. Chętnie grano je na scenach Krakowa, Warszawy i Lwowa, a w obsadzie pojawiali się najlepsi ówcześni aktorzy. Publiczność zawsze ceniła sobie twórczość Bałuckiego i jego komedie na pograniczu farsy przyjmowała z gorącym aplauzem. Jednak z biegiem lat krytycy coraz częściej pisali o ich „scenicznym anachronizmie”, co nawet doprowadziło do samobójczej śmierci pisarza, a także marginalizacji jego twórczości na polskich scenach. Komediopisarz ze swoimi „śtuckami” pisanymi ku uciesze publiczności, wyśmiewającymi mieszczaństwo z jego licznymi przywarami, stał się autorem co najwyżej drugorzędnym.
Krzysztof Babicki postanowił zaprezentować gdyńskiej publiczności jedną z ostatnich komedii Michała Bałuckiego pt. „Niewolnice z Pipidówki”, która miała swoją prapremierę w Krakowie w 1897 r. To druga realizacja tej komedii przez reżysera po lublińskiej w Teatrze im. Juliusza Osterwy w 2007 r. I tak trafiamy do Pipidówki, fikcyjnego miasteczka często pojawiającego się jako tło w utworach Bałuckiego, co uczyniło z samej nazwy synonim zaściankowości i ograniczenia.
Scena prezentuje się dostojnie (scenografia Marka Brauna) – srebrzyste, obrotowe drzwi, od których rozwinięto czerwony dywan w kierunku widowni, białe ścianki, czerwone kotary. Jest uroczyście i dostatnio. Właśnie nadszedł ważny dzień dla mieszkańców. Po pierwsze ma powstać nowy teatr i potrzebna jest sztuka na jego otwarcie, więc Literat (Tomasz Czajka) ma napisać coś odpowiedniego na tę okazję. Jego propozycja, że będą to „Niewolnice z Pipidówki” zaskakuje zebranych, bo przecież w ich miasteczku niewolnic nie ma. Autor jednak uspokaja wszystkich, że nie umieści akcji w Pipidówce. Jest to fragment dopisany przez reżysera i być może ma na celu zwrócenie uwagi na szersze spojrzenie na poruszane tematy, nie tylko w odniesieniu do tu i teraz, ale krytykę pewnych działań w ogóle. Może zależało też na delikatnej aluzji do nowego gmachu Teatru Miejskiego od lat obiecywanego przez władze miasta. Temat ten szybko jednak zostaje zapomniany, bo pojawia się druga, jeszcze ważniejsza kwestia – konkurs na dyrektora banku. Kandydat jest już wybrany: to Karol Milicz (Szymon Sędrowski) – człowiek kompetentny, odnoszący sukcesy w wielkim mieście, który jest gotów podjąć wyzwanie, jakim jest doprowadzenie miasta do finansowego sukcesu. Burmistrz (Piotr Michalski) jest przekonany, że konkurs będzie tylko formalnością, bo lepszego kandydata nie ma. Nie spodziewa się, że na przeszkodzie stanie mu damska koalicja zorganizowana przez Aurelię Filatyńską (Beata Buczek-Żarnecka), której względy Milicz kiedyś odrzucił. Do współpracy namówiona zostaje córka burmistrza Sabinka (Agnieszka Bała), która właśnie straciła lożę w teatrze i pragnie odzyskać należną jej pozycję w miejskiej socjecie. Obie panie postanawiają wystawić własnego kandydata – Felisia (Maciej Wizner), pogrążonego w książkach nauczyciela, a prywatnie męża Sabinki. Aby tego dokonać bohaterki poproszą o wsparcie wszystkie kobiety i wykorzystają sprytne, typowo kobiece sposoby walki, aby osiągnąć sukces. To bardzo dobry pokaz siły żeńskiej części społeczeństwa, ale jednocześnie dość przewrotny, bo choć dobrze zorganizowane i skuteczne w działaniu, to jednak nie rozumem i rozsądkiem się kierują…
Choć dramaturgicznie spójny, cały spektakl zbudowany został ze scenek,
które bez zbędnego wysiłku mogłyby pojawić się na kabaretowej scenie,
poczynając od rozpoczynającego spektakl przemarszu kibiców z bębnami,
trąbkami i biało-czerwonymi flagami na policzkach pod wodzą Krzysztofa
Berendta. Publiczność salwami śmiechu wita za każdym razem burmistrza
Grzmotnickiego (Piotr Michalski), kiedy przechodząc przez obrotowe drzwi
kroczy po czerwonym dywanie, pozdrawiając zgromadzonych majestatycznym
machaniem dłoni. I choć scena ta powtarza się kilkakrotnie, za każdym
razem bawi widzów. Tak samo jak sprawnie wychylane kolejne kieliszki
wódki, bo w Pipidówce nikt za kołnierz nie wylewa i zawsze jest okazja
„na jednego”. Rozśmieszają widzów pantoflarz Filatyński (Rafał Kowal),
zagubiony w „studiowaniu kobiet starożytnych” Feliś (Maciej Wizner),
ambitna Sabinka (Agnieszka Bała), szczególnie w czasie wizyty doktora
Dmuchalskiego (Bogdan Smagacki), feministka Wanda (Monika Babicka), a
przede wszystkim żona burmistrza Katarzyna (Elżbieta Mrozińska), której
symulowanie braku apetytu, choroby, a wreszcie śmierci było rzeczywiście
udane. Postaci są narysowane naprawdę grubą, kabaretową kreską, z
nastawieniem na proste rozwiązania, które mają rozśmieszyć, czasem nawet
bez głębszej refleksji.
„Niewolnice z Pipidówki”
Bałuckiego w założeniu były krytyką nepotyzmu, braku kompetencji, walki o
własne interesy, nieuczciwość władzy i z przykrością stwierdzamy, że
choć minęło prawie 130 lat od momentu powstania sztuki, pokazane na
przykładzie walki o stanowisko dyrektora banku mechanizmy nadal
działają. Niestety, pojawiający się wątek feministek jest dość rażący we
współczesnych realiach, bo Wanda jest raczej znudzoną kobietą, która
szuka rozrywki w modnym feminizmie, którego tak do końca nie rozumie, a
pojawiające się na spotkaniu z nią aktywistki w kombinezonach raczej
wpisują się w słowa Milicza, że to istoty gorsze niż kobiety, bo nie
chcą być kobietami, ale mężczyznami.
Kto lubi kabarety i
taki rodzaj rozrywki, ten nie wyjdzie rozczarowany. Jak to z Bałuckim…
Publiczności się podoba, tylko krytyk ma jakieś zastrzeżenia.