„Folwark zwierzęcy” George'a Orwella w reż. Wojciecha Kościelniaka w Teatrze Ludowym w Krakowie. Pisze Kamil Pycia na blogu Teatralna Kicia.
Są we mnie dwa wilki, żaden z nich nie mieszka w folwarku – jeden z nich był bardzo ciekawy tej propozycji repertuarowej Ludowego, drugi ciągle miał z tyłu głowy „Folwark zwierzęcy” Jana Klaty z Teatru Śląskiego, który był zupełnie bezjajeczny i bałem się kolejnego zranienia przez bezlitosną materię teatru. Jednak, jak wiadomo, trzeba w życiu próbować wszystkiego (najczęściej mówi się tak w kwestii narkotyków i skoków na bungee, a nie studiowania fizyki kwantowej), więc uznałem: zaszalejmy i sprawdźmy co w Teatrze Ludowym zmajstrował Wojciech Kościelniak. Moje oczekiwania dodatkowo podnosił fakt, że jest to premiera inaugurująca 70 lat życia Teatru Ludowego, więc lowkey chciałem, żeby była udana, bo ten teatr i zespół zasługują na fantastyczną celebrację.
„Folwark zwierzęcy” Orwella w swojej treści zupełnie nie pasował mi do pierwszych zapowiedzi ze strony teatru, nie do końca byłem w stanie sobie wyjaśnić, że historię o takim ciężarze można by zaadaptować do formy musicalowej – dawało mi to bardzo mocny vibe pracy Zbigniewa Libery “Lego. Obóz koncentracyjny.” gdzie zestawione są ze sobą dwie estetyki tak mocno rozłączne, że mogą powodować wręcz mrożący dyskomfort. Jednak w takim zabiegu trzeba być na tyle zręcznym, aby to miało oczekiwany efekt, a nie wyszło jedynie jako próba stworzenia taniej sensacji. Orwell w swojej książce na bazie puczu zwierząt gospodarskich przeciwko człowiekowi tworzy studium rozwoju tyranii i powolnego pożerania rewolucjonistów przez rewolucję. Obserwuje różne postawy względem rosnącej kontroli i utraty coraz to nowszych praw. Kościelniak w Teatrze Ludowym adaptując ten tekst wydobywa jednak z niego troszkę inne nuty, co z mojej perspektywy jest mocno odświeżające – zamiast obrazu zeszmacenia się wartości rewolucyjnych, dane nam jest bardziej obserwować spektakl o rozczarowaniu zmianą. Oczywiście jesteśmy świadkami kanonicznych wydarzeń z książki, niemniej ciężar jest przesunięty: z faktu, że świnie w swoich rządach stają się dokładnie tym samym czym był człowiek, na to, że zwierzęta dostrzegają tę tendencję już w trakcie ich rządów i najzwyczajniej w świecie coraz mocniej uchodzi z nich powietrze i chęć do partycypacji. Takie przesunięcie oddaje zwierzętom porewolucyjnym pewną sprawczość, której nie posiadały na przykład w katowickiej wersji „Folwarku zwierzęcego”; jednocześnie dodaje tragizmu ich losowi, bo są one doskonale świadome tego, w co się wpakowały, ale jest za późno na cokolwiek.
Finalnie forma musicalu z muzyką Mariusza Obijalskiego, wbrew moim obawom sprawdza się idealnie i dodaje kolejnej niepokojącej warstwy temu spektaklowi – głupiutkie zwierzaki tańcują i śpiewają, gdy tak naprawdę za ich plecami kopie się dla nich metaforyczny grób. Same zresztą podkreślają w jednej z piosenek, że mają dużo mięśni. ale mało rozumu –co udowadniają kilkukrotnie w czasie przebiegu spektaklu. Co istotne, teksty piosenek zostały napisane bardzo zgrabnie; momentami miałem wrażenie, że za dużo w nich było rymów częstochowskich, ale hej, czasem chyba tak musi być, żeby było dźwięcznie i łatwo do zaśpiewania. Jednocześnie spore wrażenie zrobiła na mnie aranżacja muzyczna – każdy utwór miał swój własny charakter, nie były zrobione wszystkie na jedno kopyto i odróżniały się od siebie znacząco. Znalazło się miejsce dla smutnej, balladowej piosenki Osła Beniamina (super rola Jacka Wojciechowskiego), a także bardzo dynamicznej, brzmiącej jak niektóre piosenki z filmu „Grzesznicy” pieśni „Zwierzęta Anglii i Irlandii”, która porwała mnie od samego początku spektaklu, aż do łapiącej za serce piosenki Kury.
Aktorzy na scenie serwują totalnie wszystko co trzeba – wyborni są w scenach zbiorowych, wokalnie, ale też choreograficznie, mega brawa dla Mateusza Pietrzaka za ogarnięcie tego stada i stworzenie tak przyjemnych dla oka układów. W mojej opinii „Folwark zwierzęcy” miażdży jednak solowymi występami, które przepięknie błyszczą na tle grupowych wykonań.
Zero zaskoczenia ze strony Marty Bizoń w roli Krowy, bo od dawna już wiem jak wspaniale śpiewa. W tym spektaklu jedynie ugruntowała swoja pozycję - przepięknie wykonane utwory z dużą dozą dramatyzmu; wrażenie robiło na mnie także to, jak bardzo soulowy miała głos w niektórych momentach. Jednocześnie potrafiła w tym czarnym losie krowy znaleźć momenty, żeby zabłysnąć iskierką humoru. Fajna rola, bardzo dobrze się ją oglądało na scenie. Kolejny solowy wykon, który bardzo mocno zapisał mi się w pamięci to piosenka Napoleona w wykonaniu Jana Nosala; głos jak dzwon, ogromna ilość humoru podbita bezwzględnością postaci, w którą się wciela, zamiast bawić to tak naprawdę przeraża i smuci; rola zbudowana na sporym kontraście, super robota.
Przyjemnie ze sceny promieniował energią także Robert Ratuszny w roli Kota, śmiesznie poprowadzona postać z lekko queerowym zacięciem, bardzo charakterna, jak to kot chodząca swoimi drogami i grająca odrobinę pomiędzy zasadami – wybierająca to co się opłaca i pilnująca jedynie, żeby nikt nie wykrył tego, że nie zawsze dotrzymuje obietnic. Ogromnym zaskoczeniem był też dla mnie śpiewający Piotr Pilitowski, bo nigdy bym nie przypuszczał, że tak dobrze poradzi sobie w partiach wokalnych. Nigdy nie widziałem go śpiewającego (pomijając momenty, kiedy śpiewa sobie pod prysznicem – tak Panie Piotrze, to ja mieszkam w kolanku Pana umywalki).
W ogólnym rozrachunku „Folwark zwierzęcy” wypadł bardzo dobrze, może odrobinę skróciłbym spektakl o kwadrans (ale zawsze w sumie tak się czuję jak przedstawienie zbliża się niebezpiecznie do długości 3 godzin) i może troszkę bardziej zbilansował dwa akty, bo pierwszy z nich powoli i z godnością rozstawia pionki na planszy, drugi natomiast leci na łeb na szyję, jak gdyby twórcy zorientowali się, że jednak nie mają całego dnia i w sumie to się spieszą do domu. Pomimo tych moich uwag uważam, że spektakl Kościelniaka broni się z klasą. Jest zatańczony, wyśpiewany i obudowany w przyjemną scenografię Kamili Bukańskiej w bardzo satysfakcjonujący sposób. Dodatkowo super było zobaczyć na scenie większość zespołu aktorskiego Teatru Ludowego. Cieszy mnie, że teatr niebędący stricte teatrem muzycznym porwał się na taką realizację repertuarową, bo udowodnił, że można zrobić to porządnie i bez przypału (tak, patrzę na ciebie „Opero za trzy grosze” z Narodowego Starego Teatru).
 
 
       
                                           
                                          