O spektaklu „Znachor” wg Tadeusza Dołęgi-Mostowicza w reż. Jakuba Roszkowskiego w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie w serwisie Teatr Dla Wszystkich pisze Piotr Gaszczyński.
Krakowski Teatr im. Juliusza Słowackiego rozpoczął sezon 2022/2023 z kampowym, tiulowo-pluszowym przytupem. „Znachor” w reżyserii Jakuba Roszkowskiego nie tyle mierzy się z kultowym filmem, co zwraca uwagę na swego rodzaju przesyt dziełem Hoffmana (bo przecież nie Dołęgi-Mostowicza, którego nikt dawno nie czyta). Coś, co funkcjonuje w masowej świadomości, jest znane wszystkim, nie może zostać zreinterpretowane inaczej, niż przez ironiczną dekonstrukcję.
Znachor jest dla polskiej kinematografii tym, czym Kevin sam w domu dla bożonarodzeniowej ramówki Polsatu. Obie produkcje, choć na dwóch estetycznych biegunach, pełnią tę samą rolę – wrosły w polską popkulturę tak głęboko, że nikt nie wyobraża sobie święta wolnego od pracy, majówki, Wielkanocy itd. bez melodramatycznej historii profesora Wilczura aka Kosiby. Dość powiedzieć, że na przełomie kwietnia i maja 2022 roku „Znachor” pojawił się w różnych stacjach telewizyjnych 15 razy!
Krakowskie przedstawienie umiejętnie operuje przesytem. Ponieważ wszyscy dokładnie znają fabułę tej opowieści, twórcy nie wytrącają widzów z komfortowego przewidywania kolejnych wydarzeń. W zamian za to, oferują terapię szokową na płaszczyźnie estetycznej spektaklu. Scenografia składa się z kilku ruchomych platform, które w zależności od potrzeby chwili zbliżają się do widzów, lub obracają tyłem, usuwając się w cień. Każda z nich mogłaby być samodzielną, artystyczną instalacją. Sklep, w którym pracuje Panna Marysia to hiperdewocjonalia z półkami pełnymi różowych i fluorescencyjnych, plastikowych Maryjnych figurek. Dom młynarza ozdabia obraz Matki Boskiej z przytwierdzonymi do ściany wotami. Z kolei w siedzibie Hrabiego / salonie Wilczura znajdziemy tandetne elementy, świadczące o megalomanii połączonej z kompletnym brakiem gustu. Pojawia się nawet wycięty z kartonu owczarek niemiecki, potocznie zwany przecież wilczurem. Są i ukwiecone groby, spokojnie czekające na dramatyczne losy Leszka i Marysi. Dla mnie absolutnym hitem jest ściana z kartonów „imienia Hanki Mostowiak”, która to staje się miejscem wypadku motocyklowego dwojga kochanków.
Twórcy z pełną premedytacją wybebeszają na wierzch „Znachora” jego swoisty kod kulturowy – w gruncie rzeczy dość prostą, łzawą historię ze szczęśliwym zakończeniem, którą oglądamy cyklicznie od wielu lat. Świat przedstawiony przez Roszkowskiego to odpowiedź na sytuację, w której Kowalski, wzdychając przed telewizorem „O nie, znowu ten Znachor”, nie przełącza kanału, ale daje się uwieść tej samej historii po raz setny. Skierowanie się ku świadomej tandecie, kiczowi jest próbą wyrwania się z zaklętego kręgu jednopłaszczyznowego odbioru powieści / filmu. Reżyser zdołał przekonać aktorów do pobawienia się w „Znachora” i to widać – postacie prowadzone są lekko, z dystansem, można powiedzieć, że dostają drugie (po filmowym) życie. Nie inaczej jest w warstwie kostiumowej. Bohaterowie noszą kolorowe stroje ozdobione cekinami czy innymi ekstrawaganckimi dodatkami. Nawet Kosiba ma bardziej hipsterski niż włóczęgowski sweterek. Nie sposób zapomnieć o ważnej dla całego spektaklu warstwie muzycznej. Przy akompaniamencie tercetu ubranego w lekarskie kitle możemy usłyszeć nie tylko utwór przewodni przedstawienia „Everybody dance now” (zarówno w wersji dyskotekowej, jak i kapitalnej aranżacji ludowej), ale i m.in. „Bad Guy” czy „Somethin’ Stupid”.
Całość spektaklu jest dobrze przemyślanym i precyzyjnie skonstruowanym teatralnym żartem – z konwencji melodramatu, a także z kultowego statusu „Znachora” w zbiorowej świadomości. Choć skupienie się na warstwie estetycznej spektaklu nieco spłyciło utwór Dołęgi-Mostowicza (jak chociażby przez skrajnie stereotypowy obraz wsi jako świętoszkowatej i ksenofobicznej krainy zacofanych ludzi), to przedstawienie jako całość, pomyślane jako zabawa z oczekiwaniami widzów (zwłaszcza tych starszych, którzy być może spodziewali się wiernej, wzruszającej kopii znanego im filmu), broni się jako całość. „Znachor” może się podobać lub nie, ale jest spójny w swoich założeniach od początku do końca.
Pierwsza premiera nowego sezonu w Słowackim daje nadzieję na to, że obecnie najważniejsza krakowska scena będzie konsekwentnie iść swoją drogą, kontynuując ścieżkę obraną przed kilkoma laty. Znachor jest tego dobrym prognostykiem.