„Piramida zwierząt” Mateusza Górniaka w reż. Michała Borczucha w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Tomasz Domagała na stronie DOMGAŁAsięKULTURY.
„Zegary staną niepotrzebne/Pogubię wszystkie kalendarze/W taką podróż chcę wyruszyć/Tylko czy kiedyś się odważę”
Maryla Rodowicz „Remedium”
Tuż przed końcową odsłoną spektaklu, elementy znakomitej scenografii Doroty Nawrot rotują się po raz kolejny, żeby odsłonić przed nami pustą właściwie przestrzeń ze specjalnie wyodrębnioną podłogą. Od tyłu jest ona ograniczona piramidą, na szczycie której dumnie prezentuje się teraz wagon pociągu, będący miejscem akcji początkowego monologu Katarzyny Kozyry (Małgorzata Zawadzka). Owa piramida była oczywiście widoczna częściowo właściwie od początku spektaklu, ale w pełnej krasie, mamy możliwość podziwiać ją dopiero teraz. Na scenę kolejny raz wychodzą bohaterowie – grupa znakomitych artystów, których łączy osoba profesora Grzegorza Kowalskiego (Roman Gancarczyk). To profesor warszawskiej ASP, twórca „Kowalni” – absolutnej enklawy wolności sztuki, promotor dyplomów większości bohaterów spektaklu, a więc całej grupy ważnych i uznanych artystów, generalnie zajmujących się w swojej twórczości sprawdzaniem, czym jest w danym momencie umowa społeczna oraz badaniem, jak się ma w przestrzeni publicznej wolność wypowiedzi artystycznej (przepraszam za to uproszczenie, ale recenzja spektaklu ma swoje prawa): Katarzyny Kozyry, Pawła Althamera, Artura Żmijewskiego, Zbigniewa Libery, Jacka Markiewicza, Katarzyny Górnej. Warto też przy okazji wspomnieć, że prawdziwe losy i twórczość owych artystów stanowi punkt wyjścia opowieści Mateusza Górniaka, nie jej cel czy treść. Mamy ich więc na scenie: zaczynają dyskutować, rozpoczynając eksplorację „terenu”, polegającą między innymi na wizycie w pociągu. Tylko że ów wagon wydaje się dziś zaledwie rekwizytem, podobnie jak cała piramida. Jest zupełnie pusty, żeby nie powiedzieć – martwy. Stanowi co najwyżej pomnik cywilizacji wymarłej, podobnie jak ta przywodzona przez formę – aztecka, wspomniana zresztą w tekście. Warto więc przyjrzeć mu się bliżej i zastanowić, czego symbolem może dziś się stać, zwłaszcza, że spektakl Borczucha w tym wagonie właśnie się zaczyna.
Jest rok 1992, studentka Kowalskiego, Katarzyna (Małgorzata Zawadzka) jedzie właśnie nad morze, gdyż musi dostarczyć do galerii swoje zdjęcie, inaczej bowiem nie odbędzie się wystawa jej prac. Ma dwadzieścia osiem lat, na głowie dziecko, ziarnicę złośliwą w procesie chemicznego leczenia i perspektywę obrony dyplomu w ASP. Siedzi w wagonie i niczym Anna Karenina jadąca powozem w kierunku stacji, na której czeka ją śmierć, prowadzi monolog wewnętrzny – czterdziestominutowy zapis strumienia swojej umęczonej świadomości. Wśród potoku jej myśli dwie zwróciły moją szczególną uwagę, pierwsza dotyczy tego, po co jest sztuka, druga – jej celu. Borczuch rozgrywa ten monolog po mistrzowsku, używa ekranu i kamery, multiplikując w pewnym momencie swoją bohaterkę czy rozciągając czas jej podróży (gazeta którą czyta sąsiad Zawadzkiej ma datę 21-22 września 1996 roku). Zawadzka jest w tym zadaniu olśniewająca: gra całkowicie „do środka”, jest pochłonięta własnym doświadczeniem, jednocześnie próbując spojrzeć na siebie z zewnątrz i zrozumieć, co się z nią dzieje. Porównanie z Kareniną nie wydaje się tu tylko pustym retorycznym gestem, ów wagonowy epizod przeplatany jest bowiem błyskami retrospekcji szpitala, w którym Katarzyna pod okiem Doktorka (Michał Badeński) walczy z chłoniakiem . Śmierć jest więc realnym wariantem końca tej podróży.
W pewnym momencie pociąg nagle i gwałtownie hamuje, Katarzyna pada na ziemię i leżąc bez ruchu, wpatruje się w oko kamery. „Zadyszka” czyli głos wewnętrznej tragedii chwilowo cichnie, górę bierze teraz „zamieszanie”, związane ze światem zewnętrznym. Jako że pociąg rzekomo przejechał krowę, nastąpiło chwilowe zatrzymanie liniowego, poziomego prądu jej życia, może więc udać się teraz w innym kierunku, nazwijmy go pionowym. W myślach Katarzyny rozwija się jakaś parafraza Witoldowej podróży z gombrowiczowskiego „Kosmosu”, tam „powieszone”, tu „przejechane”. W jej myślach powoli konstruuje się opowieść – „pies żarł kiedyś ze smakiem resztki nieźle już podgniłej sarny. Potem zdechł pod czyimś płotem. Truchło trafiło do bunkra. Z bunkra pojechało do fabryki, z której wyszło jako mączka. Mączkę spieniężoną w postaci paszy jadła świnia. Świnię ubił człowiek i sprzedał do fabryki. Fabryka zrobiła szynkę z mięsa świni, która jadła psa, który jadł sarnę”. Witold chciał za pomocą połączenia przypadkowych na pierwszy rzut oka zdarzeń, nadać światu sens (co mu się zresztą nie udało), Katarzyna wydaje się o to w ogóle nie dbać – „jakbym nacisnęła jakiś guzik i ruszyła lawina zdarzeń” – dlatego postanawia zrobić cos zupełnie innego – zepsuć nam, swoim współobywatelom samopoczucie, bo „w zasadzie (my artyści) jesteśmy po nic” mówi, „ale może uda nam się zepsuć wam samopoczucie”. „Krowa, sarna, pies, koń, kot. Piramida zwierząt, taka rzeźba” – kwituje Katarzyna swoje przemyślenia, a ja nie mogę się pozbyć wrażenia, że to także jakiś rodzaj ofiary złożonej śmierci w zamian za swoje życie. Uśmiercenie kogoś lub czegoś, żeby samemu można było żyć dalej.
Jak wiadomo, punktem odniesienia oryginalnej pracy Katarzyny Kozyry była baśń braci Grimm „Czterej muzykanci z Bremy” (w spektaklu czyta jej fragmenty Anna Dymna), w której pies, kot, kogut i osioł – wszyscy u kresu życia – łączą siły, żeby dokonać żywota w świętym spokoju, z dala od ludzi,. Pomaga im w tym właśnie piramida, którą stworzyli ze swoich ciał w celu przestraszenia i przegonienia rozbójników z uroczej chatki, którą sobie upatrzyli. W baśni to oczywiści możliwe, w rzeczywistości nie. Kozyra ustawia swoją piramidę z wypreparowanych trucheł zwierząt, z których niektóre zostały zabite specjalnie w celu stworzenia tej rzeźby, co oczywiście wywołało skandal i protesty, prowokując w sferze publicznej lat 90-tych szeroką dyskusję o granicach tego, co można w sztuce, na długo wcześniej niż performance Rodrigo Garcíi. W spektaklu Borczucha oprócz Katarzyny Kozyry, występują trzy inne artystki: postać inspirowana życiem Katarzyny Górnej (najmłodsza – Aleksandra Nowosadko, postać Joanny Rajkowskiej (Iwona Budner), wreszcie pani Monika, anonimowa artystka o solidarnościowym rodowodzie (Urszula Kiebzak). Biorąc pod uwagę, że jesteśmy w teatrze, można również spojrzeć na „piramidę zwierząt” Kozyry jako metaforę czterech wcieleń artysty na różnych etapach jego życia, traktując owe postaci kobiece jako artystyczne twarze tej samej figury artystki. Owa opowieść o psie pożerającym resztki sarny, który staje się potem pokarmem dla innego zwierzęcia, stanie się wtedy parabolą naturalnego choć okrutnego procesu, w wyniku którego na naszym kulturalnym odbiorczym stole pojawia się malarska czy teatralna „szynka”. Procesu, w którym artystka dokonuje kanibalizacji, zarówno swojej twórczości, jak i dzieł innych twórczyń/twórców. Trop ten wydaje się niezwykle ciekawy.
Ze sceny w pociągu, a potem też z banalnych i niezbyt przystających do stereotypu artysty – rozmów Kowalniaków, dowiadujemy się jeszcze jednego, że prawdziwa sztuka jest właściwie całkowicie niezależna od osób je tworzących, że pojawia się znienacka, nie mając żadnego związku z miejscem urodzenia, wykształcenia artysty czy jakiegoś rodzaju pragnieniem kontroli procesu jej powstawania. Rodzi się nagle, praktycznie ze wszystkiego i z niczego w sobie tylko znany, daleki od kalkulacji sposób, towarzysząc często zupełnie nieartystycznym, często ekstremalnie dalekim od jej istoty, prywatnym zdarzeniom w życiu artysty. I to właśnie jest jeden z najpiękniejszych wątków tego spektaklu. Przejmująco tę niemoc człowieka w starciu z potęga prawdziwej sztuki – czymkolwiek ona jest – podsumowuje Kozyra Małgorzaty Zawadzkiej: sztuka jest po nic, ale nie mogę się jej oprzeć. Z jednej strony niemoc wobec potęgi jej narodzin, z drugiej nieporównywalna z niczym radość tworzenia – paradoks będący podstawą owej słynnej, tak hołubionej w sztuce wolności twórczej.
Wróćmy jednak teraz do pustego, martwego pociągu, tuż przed finałem opowieści Borczucha, bo wiadomo już chyba teraz, czego w nim szukają Paweł i Artur (a wraz z nimi my, widzowie). A mianowicie – esencji lat 90-tych w polskiej sztuce: głębokiego sensu jej uprawiania, polegającego na brawurze pomysłów, odwadze szukania, braku kalkulacji, nieuleganiu presji baniek (bo chyba już nie całego społeczeństwa) i stawianiu czoła poprawności politycznej; sensu, którego początkiem i celem jest właśnie artystyczna wolność. Ale wagon ten, podobnie jak cała ta olśniewająca piramida, składa się przecież z martwych elementów, które artyści sami uśmiercili, żeby ją wykreować. Co więc dalej?
Wspólnota, wydaje się mówić Michał Borczuch ze swoim zespołem, wspólnota oparta na wzajemnym szacunku, radości bycia razem, zbiorowych oraz indywidualnych doświadczeniach wszystkich jej członkiń i członków oraz przede wszystkim na dialogu. Pięknie to pokazuje finałowa scena spektaklu, w czasie której wszystkie postaci, ale też i aktorzy je kreujący (zwłaszcza tu nie sposób ich odróżnić), organizują sobie coś na kształt muzycznego pojedynku lat 90-tych z muzyką współczesną, tylko że nie jest to pojedynek sensu stricte, a rodzaj muzycznego stołu, do którego wszyscy są zaproszeni. Można wejść na scenę w dowolnym momencie, dołączyć do innych i po prostu zatańczyć. Trwa to dość długo, ale wydaje się mieć głęboki sens, bo chodzi o to, żeby każdy się uwolnił, wpuszczając tę muzykę do swoich snów, podobnie jak Doktorek sztukę w końcowym monologu. Osobiście zrobiłem to na etapie utworu „Born slippy” Underworlda i poczułem autentyczną radość i wolność, oddając się w całości tej pięknej chwili. Pomyślałem zresztą, że tylko to w sumie możemy w naszym życiu zrobić tak naprawdę – poczuć moment i cieszyć się nim z innymi, najdłużej jak się da. Reszta i tak od nas nie zależy, łącznie z narodzinami prawdziwej sztuki.
Tyle bym chciał jeszcze napisać o wątkach tego znakomitego spektaklu: o rodzajach wolności w sztuce i jej różnie motywowanych zagrożeniach, o konstrukcji grupy Kowalniaków, o indywidualnych artystycznych drogach jej poszczególnych członków, o pani Monice, o palmie Rajkowskiej i stole z Ikei, ale przecież nie można tekstu o spektaklu czytać dłużej, niż trwa sam opisywany przez niego spektakl. Może jeszcze będzie kiedyś okazja. Na koniec trochę o rzemiośle. Wszystko w tym spektaklu jest najwyższej próby – tekst Mateusza Górniaka, reżyseria Michała Borczucha, scenografia i kostiumy Doroty Nawrot czy choreografia Pawła Sakowicza, ale szczególnie chciałbym wyróżnić obłędną muzykę Bartosza Dziadosza i pracę kamery Jakuba Katarzyńskiego. Pejzaż dźwiękowy spektaklu jest przemyślany, przenikliwy i pojawia się dokładnie na takich zasadach jak omawiana w spektaklu sztuka – wnika do podświadomości, kreując całkiem nową rzeczywistość i nowy horyzont. Plus ta orgia „muzyki opowieści” lat 90-tych, zespolonej z tą opartą na mocnym bicie, nieprowokującą do niczego więcej niż do zanurzenia się w nią w pełnym zakresie. Praca kamery w pociągu zasługuje na wszelkie nagrody, jest ona bowiem równorzędnym partnerem Małgorzaty Zawadzkiej, co jest zadaniem niełatwym, biorąc pod uwagę, jak znakomitą jest aktorką i jak wybitną rolę tu tworzy. Aktorzy tego spektaklu to zresztą krem tego spektaklu – oprócz Małgorzaty Zawadzkiej – Iwona Budner, Urszula Kiebzak, Aleksandra Nowosadko, Michał Badeński, Bogdan Brzyski, Roman Gancarczyk, Mikołaj Kubacki, Kamil Pudlik, Krzysztof Zawadzki. Wszyscy grają wspaniale, tworząc postaci i obrazy zostające pod powieką. Co więcej, razem z Michałem Borczuchem zasysają z rzeczywistości rożne elementy – im bardziej prozaiczne i nieinteresujące, tym lepiej – i tworzą z nich hipnotyczny świat – naczynie – w które wlewa się znikąd (jak zawsze) prawdziwa teatralna sztuka. Osobiście boję się teraz zasnąć, żeby mi się to wszystko w kółko nie śniło.
„Piramida zwierząt” to jeden z najlepszych spektakli Michała Borczucha w karierze, od samego początku czuje się, że wypłynął on samoistnie z jakichś artystycznych trzewi, że jest naturalny, piękny i ważny, co nie znaczy, że jest błyskotką. Nie jest też kowadłem. Jest za to całkiem wyraźnym echem tamtego Kozyrowego pociągu, z zastrzeżeniem, że jest to teraz pociąg pod specjalnym czułym nadzorem.
Recenzja powstała w ramach projektu DOMAGAŁAsięTEATRU. Zrealizowano w ramach stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego