„Dropie" Natalki Suszczyńskiej w reż. Marcina Libera w Teatrze im. Wilama Horzycy w Toruniu. Pisze Kamil Pycia na blogu Teatralna Kicia.
Można zadać sobie pytanie: czy to kolejny raz, kiedy spotykamy się przy recenzji spektaklu Marcina Libera, w którym znów będę wspominał „Być jak Steve Jobs. Bohaterowie polskiej transformacji. Ballada o lekkim zabarwieniu heroicznym”, który mimo 11 lat na karku nadal odbija się w pustych przestrzeniach mojej głowy? Postaram się, żeby tym razem nie skończyło się na rzewnych wspominkach, bo jesteśmy tu i teraz, i mamy przed sobą jedną z ostatnich prac Libera i Kmiecika, czyli „Dropie” z toruńskiego Teatru Horzycy. A zapewniam, że jest o czym mówić.
Michał Kmiecik komponuje bardzo wdzięcznie scenariusz spektaklu na bazie opowiadań Natalki Suszczyńskiej, nie zatracając tego ciekawego sznytu autorki, który totalnie pachnie Dorotą Masłowską (i nie jest to zarzut, ale w moim odczuciu komplement). Pomieszane ze sobą historie ze zbioru opowiadań zostają na scenie ułożone w ciąg przyczynowo-skutkowy (na tyle, na ile pozwala ich absurdalność) i tworzą krajobraz niewygodnego wchodzenia w dorosłość w Polsce. Na szczęście nie mamy tutaj jedynie samego sapania i użalania się nad sobą, ale też wzięte pod lupę próby aktywnego utrzymania się na powierzchni wzburzonej tafli życia w kraju, gdzie ludzie zmuszeni są do mieszkania w budach dla psów, wiatach śmietnikowych z uchodźcami z krajów Beneluksu czy też pracowania w bankomatach za najniższą krajową. To, co wspominam, to tylko niektóre pretekstowe sytuacje, którymi naznaczona będzie droga naszych bohaterów. Przyjdzie im również stawić czoła krwiopijcy czy być świadkami brutalnego morderstwa dokonanego przez bezwzględnego Leśnego Ludka. Może brzmi to wszystko zgoła idiotycznie, ale na scenie, w wykonaniu zespołu z Teatru Horzycy, żre to niesamowicie i trzyma widza za twarz do samego końca.
Liber z zespołem tworzy swoistą podróż przez Krainę Oz, tylko Oz znajduje się w Polsce, a zamiast Dorotki mamy do czynienia z młodymi bez perspektyw na własne mieszkanie czy spokojną pracę. Bardzo mocno przypominało mi to wszystko książkę Kuby Wojtaszczyka „Kiedy zdarza się przemoc, lubię patrzeć”, która również skupia się na losie trzydziestoletniego prekariatu. W bardziej ogólnym kontekście można odebrać „Dropie” jako swoisty spazm młodych za domem, którego nigdy się nie będzie miało (na ten trop wpycha nas pierwsza piosenka w spektaklu dotycząca właśnie tego, czym tak naprawdę jest dom). Czy ratunkiem dla młodych mogą być niespodziewanie wracające z zagranicy dropie? Pewien substytut wujków i cioć z Ameryki, którzy po chwili w kraju znów postanawiają uciec? Nie wydaje mi się. Jedynie sami sobie możemy pomóc, trzymając się jak najmocniej na tej karuzeli zapierdalającej inflacji.
Zespół aktorski odnajduje się doskonale w tej estetyce i nie zwalnia ani na sekundę, co jest dla mnie jednym z filarów sukcesu tego przedstawienia (pomijając bardzo dobry materiał źródłowy i solidną adaptację na warunki sceniczne przez Kmiecika). Grupowo są porywający i wcielają się w kolejne kosmiczne wręcz postacie bez najmniejszego problemu. Co ważne, wykonują bez grama fałszu kilka piosenek, które niczym rodzynki w serniku dodają do „Dropi” jeszcze więcej smaku (kocham piosenkę o romantycznym pokazywaniu jak płonie Paryż i Rzym- pięknie zaśpiewana a jeszcze piękniej zainscenizowana).
Uwielbiam Igora Tajchmana w roli Leśnego Ludka. W tym wydaniu jest na scenie jedynie przez kilka minut, ale zapadł mi w pamięć ten szalony, potępieńczy błysk w oku oraz jego nienaganne zasady moralne dotyczące mordowania, podane w tak złoty sposób, że do dziś jestem niemal przekonany do tego kodeksu honorowego.
Order złotej kici (który ma zerową wartość, ale można wymienić go u mnie na gumy kulki) za najlepszy pokaz chemii między postaciami wędruje jednak do Joanny Rozkosz i Adama Szustaka – ich relacja jako współlokatorki i biszkoptowego labradora o imieniu Borys Szyc (lub też Tomasz Kot, zależnie od sytuacji) jest niepodrabialna i daje tak ogromną energię na scenie, że nie sposób oderwać od nich oczu, a gęba nie jest w stanie przestać się cieszyć. Mogliby równie dobrze reklamować Calgon, a ja nadal bym był skupiony tylko na tym, co razem wyczyniają. W sumie ogólnie Joanna Rozkosz jest wulkanem energii i to, jak pięknie wygrywa wszystkie tony absurdu i groteski, by dosłownie sekundę później być najpoważniejszą na świecie, jest godne podziwu i daje efekt wow. Mega się cieszę, że było mi dane poznać tak unikalne talenty i osobowości. Chylę przed państwem aktorstwem czoła, a nawet czapkę.
Dzięki oparom absurdu i ciągłemu wciskaniu pedału gazu do dechy widz nie ma czasu się zasmucić w trakcie oglądania i wychodzi z uśmiechem na ustach. Jednak w momencie analizy tego, co tak naprawdę się działo przez te ponad 90 minut, można popaść w lekkie zasępienie, zwłaszcza jeśli należy się do grupy dotkniętej problemem ujętym w spektaklu. Gromkie brawa dla reżysera za tak fantazyjne pokierowanie zespołem, że moment olśnienia pojawia się w chwili, gdy jesteśmy już całkowicie bezbronni i pozbawieni tego pasa bezpieczeństwa stworzonego z humoru. Wiemy, że rozwiązanie kryzysu proponowane przez spektakl jest tak nierealne, jak kupienie mieszkania w większym mieście przed pięćdziesiątką.
Nie będę ukrywał, że „Dropie” wzięły mnie z zaskoczenia, bo zupełnie nie spodziewałem się tego, co zostało mi sprezentowane. Na koniec pozwolę sobie sparafrazować słowa, które padły ze sceny: „Ślinię palec i rysuję na ścianie portret Marcina Libera – ech, ten Marcin Liber, niby taki zwykły Marcin, a tak zgrabnie trzyma w ryzach cały wodewil Toruniaków”. Niesamowite, bo myślałem, że po tych wszystkich latach i ogromie obejrzanych spektakli nie da rady już mnie ścisnąć tak ciepło za serduszko i zaskoczyć. Dziękuję, Pan Marcin.