To, co robi Al Pacino, jest sztuką. Moja praca także. Wywiad jest jak sztuka teatralna w trzech aktach – powiedział PAP amerykański dziennikarz i pisarz Lawrence Grobel. Autor rozmów-rzek m.in. z Marlonem Brando, Trumanem Capote'em i Avą Gardner jest gościem 32. festiwalu EnergaCamerimage w Toruniu.
PAP: Jak ważne jest dla pana pierwsze zdanie tekstu?
Lawrence Grobel: Jest bardzo ważne. Jeśli nie przyciągniemy czytelnika od razu, stracimy go. Przeprowadziłem w życiu wiele bardzo długich wywiadów. Za każdym razem starałem się, by pierwsze zdanie było jak najciekawsze. Kiedyś rozmawiałem z Josephem Hellerem, autorem "Paragrafu 22". Wyznał mi, że nie potrafi pisać książki, dopóki nie ukończy pierwszego akapitu. Pracując nad powieścią "Coś się stało", miał gotowy wstęp, ale po pewnym czasie zdał sobie sprawę, że powinien to być początek drugiego rozdziału.
Sądzę, że równie istotne jest, by nie zatrzymywać się zbyt długo na pierwszym zdaniu. Pisarze i dziennikarze często mają tę blokadę. Pewnego razu Hugh Hefner zaproponował, bym napisał jego biografię. Nie zrobiłem tego. Rozmowy z jego bliskimi uświadomiły mi, że najprawdopodobniej utknęlibyśmy już na wstępie. Jeśli nie spodobałoby mu się jakieś zdanie, kazałby poprawiać je w nieskończoność zamiast poczekać, aż napiszę całość i wtedy wrócić do tego fragmentu.
PAP: Przeprowadzał pan wywiady m.in. z Marlonem Brando, Trumanem Capote'em, Alem Pacino, Avą Gardner, Meryl Streep i Jodie Foster. Jak udało się skłonić ich do zwierzeń?
L.G.: Budowanie zaufania wymaga czasu. Na początku drogi zawodowej miałem tylko trzy godziny, by przeprowadzić wywiad. Przygotowywałem około 30 pytań. Wiedziałem, że i tak nie zdążę zadać wszystkich. W trakcie spotkań po plecach spływały mi strużki potu. Chciałem poruszyć kwestie, których podjęcie wymagało czasu. Bardzo interesowała mnie sama forma wywiadu. Postanowiłem sprawdzić, czy uda mi się ją pogłębić. Jedynym sposobem była praca w "Playboyu", który zapewniał dziennikarzom spore możliwości. Tylko jak się tam dostać? Krok po kroku dążyłem do celu. W końcu udało mi się porozmawiać z Barbrą Streisand, Marlonem Brando i Dolly Parton. Oni rozumieli, że zależało mi na pogłębionych wywiadach. Skoro zyskałem możliwość towarzyszenia im przez pewien czas, następnym zadaniem było przekonanie ich, że choć trochę mnie lubią. Bo jeśli nie obdarzą mnie sympatią, nie będą chcieli rozmawiać. Z moich obserwacji wynika, że jednym z najdelikatniejszych tematów są pieniądze. Wielu ludzi w ogóle nie chce o nich mówić. Trzeba wiedzieć, kiedy postawić określone pytania. Zadawanie ich na wstępie nie jest dobrym pomysłem.
PAP: Wyobrażam sobie, że jeszcze trudniej zadaje się je bliskiemu przyjacielowi, takiemu jak Al Pacino.
L.G.: To prawda. Ale kiedy przeprowadzałem z nim pierwsze wywiady, jeszcze nie był moim przyjacielem. Rozmawialiśmy tak długo, że zaczął traktować nasze spotkanie jak terapię. Po pewnym czasie po prostu zadzwonił i zapytał, czy nie moglibyśmy znowu pogadać. Odpowiedziałem, że będziemy rozmawiać tak długo, jak tylko zechce. Odkąd Al stał się moim przyjacielem, zawsze stawiałem sprawę jasno. Jeśli redakcja chce, bym o nim napisał, mogę zaproponować pogłębiony wywiad. Natomiast jeśli redaktor oczekiwałby ode mnie negatywnego artykułu na temat Ala, powiedziałbym, by zlecił go komuś innemu.
PAP: W 2013 r. można było pana oglądać razem z Pacino w filmie "Wilde Salome", który wyreżyserował. Jakie wspomnienia wiąże z tym czasem?
L.G.: Kiedy Al zaproponował mi udział w filmie, zapytałem, kogo miałbym zagrać. Wymyślił, że biografa. Skoro tak, dlaczego przy okazji nie napisać o tym książki? Al wyraził zgodę. Kiedy miałem gotowy tekst i wydawcę zainteresowanego publikacją, zaczął się wahać. Był zdenerwowany. Nie chciał, by książka ukazała się szybciej niż film. Obiecałem, że tak się nie stanie. Pokazałem mu manuskrypt. Wtedy coś w nim pękło. Zacząłem odbierać telefony od jego prawników, którzy usiłowali wyperswadować mi pomysł wydania książki. Mówili, że Al jest gotów zapłacić bardzo dużą sumę, by moja praca nie ujrzała światła dziennego. Odparłem, że nie chcę jego pieniędzy.
Jak przypuszczam, nie spodobało mu się, że dołączyłem do tekstu fragmenty kilku negatywnych recenzji. Ale tuż obok zamieściłem wypowiedzi Anthony’ego Hopkinsa i Joyce Carol Oates, którzy bardzo pochlebnie mówili o Alu. Oboje wyrażali zdumienie niepochlebnymi ocenami. Musiałem wyjaśnić czytelnikowi, do czego nawiązują. Wyobrażam sobie, że Al zatrzymał się na tej stronie i nie przeczytał dalszej części. Uszanowałem jego opinię. Nie nawiązałem współpracy z wydawnictwem. Jednak z czasem uznałem, że nie można ingerować w sztukę. To, co robi Al, jest sztuką. Moja praca także. Wywiad jest jak sztuka teatralna w trzech aktach. Ostatecznie więc wydałem książkę własnym sumptem.
PAP: Takich nadszarpniętych relacji było więcej?
L.G.: Dawniej miałem stały kontakt z Goldie Hawn i Kurtem Russellem. Umawialiśmy się na kolacje. Zachęcali, żebym przyjechał z rodziną do ich letniej posiadłości w Malibu. Było cudownie. Aż do czasu, gdy redakcja "Entertainment Weekly" zamówiła u mnie artykuł o Kurcie. Napisałem go, byłem zadowolony z efektu. Natomiast nie miałem świadomości, że mój tekst będzie czytać jeszcze pięcioro edytorów. I że każdy z nich poczuje się w obowiązku, by wprowadzić poprawki, nie informując mnie o tym. Dopiero po publikacji zobaczyłem, że edytorzy dodali cały akapit o negatywnym wydźwięku. Napisali, że w "Ognistym podmuchu" Kurt był "aktorem klasy B aspirującym do klasy A". Nigdy tak nie myślałem. Nigdy bym czegoś takiego nie napisał.
Po tym artykule Goldie i Kurt przestali się do mnie odzywać. Dopiero kilka lat później Goldie przysłała mi wiadomość. Przyznała, że była rozżalona artykułem, bo wcześniej miała poczucie, że świetnie się rozumiemy. Wysłałem jej manuskrypt i artykuł z gazety, żeby mogła je porównać. Odpisała, że bardzo mnie przeprasza. Szczerze żałowała, że sprawy potoczyły się w ten sposób. Ale mimo obopólnych chęci, nigdy nie udało nam się odbudować tamtej relacji. Trudno, widocznie tak miało być. Intuicja podpowiada mi, że jeśli naprawdę bylibyśmy przyjaciółmi, Goldie zadzwoniłaby do mnie i zapytała, dlaczego to napisałem. Wtedy miałbym szansę wyjaśnić jej, że tego nie zrobiłem. Reasumując, naprawdę trudno jest pisać o artystach i zarazem być ich przyjacielem. Jedyna osoba, z którą wciąż jestem bardzo blisko, to Elliott Gould. Ma 86 lat i wciąż wypomina mi, co o nim napisałem. Pamięta, ale nie żywi urazy. Rozumie, na czym polega moja praca.
PAP: Po tylu latach w zawodzie wciąż jest pan ciekawy artystów?
L.G.: Oczywiście. Artyści to najbardziej interesujący ludzie. Choć przyznaję, wolę rozmawiać z pisarzami niż z aktorami. Ci pierwsi kreują pomysły. Drudzy zaś zyskali uznanie, wypowiadając słowa innych. Jako dorastający chłopak czytałem utwory Trumana Capote’ego i Normana Mailera. Po latach mogłem porozmawiać z nimi o ich pisarstwie. Nie tylko o literaturze, ale też wszystkich technicznych aspektach tej pracy – gdzie piszą, czy wolą pisać ręcznie, na maszynie, czy na komputerze.
Miałem też rozmówców zajmujących się innymi dziedzinami. Byli wśród nich laureaci Nagrody Nobla – fizyk Richard Feynman oraz chemik Linus Pauling. Nie wiedziałem nic o ich pracy. Bardzo długo przygotowywałem się do tych wywiadów. Czytałem, uczyłem się. Sądzę, że dla obu stron konwersacji bardzo ważne jest, by rozmawiać jak równy z równym. Tylko jak czuć się równym wobec noblisty? Musiałem uwierzyć, że to jest możliwe. Na szczęście moi czytelnicy nie byli zbytnio zainteresowani fizyką kwantową i nie musieliśmy omawiać wszystkich niuansów.
Swoją drogą, bardzo brakuje mi długich wywiadów. Od dawna takiego nie przeprowadziłem, a zawsze wydawało mi się, że będę to robić do końca życia. Teraz zajmuję się głównie beletrystyką. Oprócz tego planuję publikację dzienników, które prowadziłem od 1976 r. Zaczynają się od mojego spotkania z Barbrą Streisand. Sporo miejsca poświęciłem Alowi Pacino, Dolly Parton, Patty Hearst. Dzienniki mają łącznie 10 tys. stron. Skrócenie tego materiału będzie wymagało mnóstwo pracy.
PAP: Spotykamy się przy okazji 32. festiwalu EnergaCamerimage w Toruniu. Jak rozpoczęła się pana przygoda z tym wydarzeniem?
L.G.: Z tym się wiąże ciekawa historia. Pierwsze zaproszenie na ten festiwal otrzymałem lata temu. Odpowiedziałem, że bardzo dziękuję, ale jestem pisarzem i nie znam się na kinie. Organizatorzy zapewnili, że wiedzą, kim jestem. Upierali się, bym przyjechał. Zgodziłem się. Później parokrotnie wracałem na Camerimage. Po którejś z tych wizyt Marek Żydowicz i Kazik Suwała spotkali się ze mną w Los Angeles. Zaprosiłem ich do siebie. Siedzieliśmy przy stole, rozmawialiśmy i w pewnym momencie zapytali, czy chcę wiedzieć, dlaczego kiedyś ściągnęli mnie na festiwal. Okazało się, że w 1985 r. Marek chciał zdawać do szkoły filmowej, ale zamiast tego wylądował w wojsku. Do jego obowiązków należało niszczenie zakazanych książek. Jedną z nich były moje "Rozmowy z Trumanem Capote’em". Przekartkował je i bardzo mu się spodobały. Kilka lat później wpadły mu w ręce "Rozmowy z Marlonem Brando". Zaczął się zastanawiać, co musiałby zrobić, by móc samemu porozmawiać z Brando. Razem z przyjaciółmi wpadł na pomysł organizacji festiwalu filmowego. Wymyślili, że będzie to wydarzenie honorujące głównie pracę operatorów. Marek obiecał sobie, że jeśli to się powiedzie, ściągnie mnie do Polski. Kiedy mi o tym opowiedział, nie mogłem uwierzyć. To jedna z najwspanialszych historii, jakie w życiu słyszałem. Czuję się ojcem chrzestnym tego festiwalu.
Rozmawiała Daria Porycka
Lawrence Grobel - legendarny amerykański dziennikarz, którego Joyce Carol Oates nazwała "Mozartem wywiadu". Publikował m.in. w "Playboyu", "Rolling Stone" i "New York Times". Przeprowadził rozmowy - rzeki m.in. z Marlonem Brando, Alem Pacino, Trumanem Capote'em, Jamesem Michenerem, Avą Gardner, Meryl Streep. Jest autorem książki "Sztuka wywiadu", ostatnio pisze głównie powieści. W Polsce ukazała się jedna z nich - "Zmartwychwstanie Laytona Crossa". Mieszka w Los Angeles, wykłada w UCLA.
32. Międzynarodowy Festiwal Sztuki Autorów Zdjęć Filmowych EnergaCamerimage zakończy się w sobotę. Patronem medialnym wydarzenia jest Polska Agencja Prasowa.