EN

14.11.2022, 11:57 Wersja do druku

Drag queen na skraju załamania nerwowego, czyli tymczasem w polskim interiorze

„Priscilla, Królowa Pustyni. Musical” w reż. Cezarego Tomaszewskiego w Teatr Muzycznym Capitol we Wrocławiu. Pisze Piotr Wyszomirski w „Gazecie Świętojańskiej”.


fot. Łukasz Giza / mat. teatru

Znowu sukces

„Priscilla, królowa pustyni. Musical” potwierdziła prestiż Capitolu jako najbardziej progresywnego teatru muzycznego w Polsce. Teatru, który szuka wyzwań, nowych podniet i kierunków. Teatru, który przekracza granice, ale nie wyznacza trendów, bo na ryzyko, na jakie pozwala sobie ekipa kierowana artystycznie przez Konrada Imielę od 2006 roku, nie pozwoli sobie żaden teatr muzyczny w Polsce. Że musical z drag queen? No może, ale na małej scenie, bo przecież na dużej, od której wyniku finansowego zależy byt teatru, musi być hit, pewniak, blocbuster z Brodwayu! Bez ryzyka, tylko sprawdzone tytuły proszę!

Musical nietypowy

Najczęściej najpierw jest Broadway, potem kino. Tym razem było odwrotnie: Stephen Elliot napisał i wyreżyserował w Australii (1994) muzyczny film drogi opowiadający o przygodach trzech drag queen (trans i tranwestyci) w głębokim, australijskim interiorze. Film stał się przebojem i zyskał status kultowego, katapultował Hugo Weavinga do ważnych ról w najważniejszych filmach (agent Smith w „Matriksie” i Elrond we „Władcy pierścieni”), odkurzył Terence’a Stampa oraz zdobył worek nagród i wyróżnień (głównie za kostiumy i rolę Stampa, który wcielił się w postać Bernadette). W 2006 r. w Sydney miała miejsce prapremiera musicalu, potem West End i Broadway – z sukcesem (Tony za kostiumy), ale nie szaleńczym (525 wystawień, co na warunki nowojorskie jest raczej skromnym wyczynem).

Nietypowość musicalowej wersji polega przede wszystkim na braku oryginalnych hitów – setlista to same covery, które świetnie sprawdzają się w filmie, ale na scenie już mniej. Można odnieść wrażenie, że twórcy musicalu, idąc za myślą inżyniera Mamonia poszli na skróty, wychodząc z założenia, poniekąd słusznego, że lubimy piosenki, które znamy. W odróżnieniu od wielu ortodoksyjnych właścicieli praw autorskich producenci „Priscilli” są bardzo elastyczni, nawet jak na licencję non replica. Pozwalają na zmiany w setliście, scenografii czy detalach topograficznych. Wrocław nie kombinował z listą utworów ani z fabułą, ale ze scenografią i realiami świata przedstawionego jak najbardziej, co przyniosło różne efekty.

Go West, czyli jadziem do Wałbrzycha!

Reżyserię powierzono Cezaremu Tomaszewskiemu, znanemu wrocławskiej publiczności z musicalu „Gracjan Pan” a publiczności festiwalowej dużych miast chyba najbardziej z błyskotliwej, autobiografizowanej opowieści „Cezary poszedł na wojnę” Komuny//Warszawa. Najważniejszą decyzją reżysera było przeniesienie historii z australijskiego interioru na polską prowincję. Jedziemy z Mitzi Mitosis, Felicią Jollygoodfellow i Bernadette Bassinger do Kasyna Sanatorium w Wałbrzychu! Podróż przez Wieluń, Nową Rudę i Częstochowę to pomysł karkołomny i kontrowersyjny. Z jednej strony daje możliwość wypowiedzenia się na temat polskiej tolerancji i religijności, ale z drugiej strony prowadzi do dysonansu estetycznego i poznawczego. Cała setlista jest anglosaska, co powoduje ogromny rozziew między prawdą czasu a prawdą ekranu i ostatecznie osłabia wymowę utworu. Oczywiście mamy sporo „wrzutek” polskich, wymieniona jest obowiązkowo Olga Tokarczuk, która łączy dwa miasta na literę „W” (pracowała w Wałbrzychu jako psychoterapeutka, mieszka we Wrocławiu), ale nie zmienia to faktu, że opowieść dzieje się jakby w dwóch, osobnych światach. Piosenki w każdym musicalu są niezwykle ważne: niosą ze sobą emocje i treści, pełnią funkcje dramaturgiczne, po prostu należą do świata przestawionego – w „Priscilli” są trochę obok.

Film a musical

Fabularnie musical jest o tym samym, nie zachodzi więc obawa, że pisząc o przebiegu spojlujemy. Oczywiście musical nie ma obowiązku kopiowania oryginału filmowego, ale pierwowzór odcisnął bardzo mocne piętno na wyobraźni. Przede wszystkim dzięki wielkiej roli Terence’a Stampa. Jego transseksualna, zniszczona życiem, starzejąca się bardzo widocznie i dobita śmiercią partnera Bernadette jest uosobieniem złożoności i skomplikowania aktywnej społecznie osoby nieheteronormatywnej. To przede wszystkim rozpacz – chyba najbardziej samotna i przygnębiająca. Pod coraz grubszymi warstwami makijażu, brokatu i cekinów kryje się dramat i ból. Justyna Szafran Forever, ale jest za bardzo kobieca, by przekonała o złożoności Bernadette.

Jasne, a więc jesteś bi? Lubisz być odrzucany przez facetów i kobiety?
Adam do Ticka

Już tak anegdotycznie, ale zabrakło mi także… ABBY, a dokładniej pozostałości po niej, która, niczym relikwia, przechowywana jest przez filmowego Adama.

Man of the Match, czyli truskawka na torcie

Piłkę po meczu zabrał do domu Rafał Derkacz. Jego Adam / Felicia Jollygoodfellow jest szyderczy/a, kontruje zmierzające do melodramatu wypowiedzi partnerek. Świadomie rzuca się w czeluść baru wypełnionego robotnikami. Brutalizacja seksu jest krzykiem rozpaczy a nie psychopatologią. Gdy brakuje odwagi, by skończyć, pozostaje skok w poniżenie i destrukcję – niech skończą za nas inni, gdy my nie potrafimy, Choćby hardzi faceci w barze w Nowej Rudzie. I niech was nie zmyli śmiech – to nie radość, to ból. To głównie dzięki niemu „Priscilla” to coś więcej niż tragikomedia lip sync. Warto posłuchać tego bardzo obiecująco zapowiadającego się członka zespołu pozyskanego w zimowym okienku transferowym (luty 2022).

Seksualność i religijność

Po dwóch pierwszych numerach, w których choreografię zdominowały ruchy frykcyjne, obawiałem się, że całość będzie po Witkowsku. To zrozumiałe, że taki spektakl aż kipi seksualnością, jest po prostu z niej uszyty, ale na szczęście początkowe obawy estetyczne okazały się płonne. Dramatyczne napięcie, jakie towarzyszy niekontrolowanemu spotkaniu fizyczności z duchowością, jest w czasach pokoju największym nieszczęściem, jakie towarzyszy rasie ludzkiej. Nie potrafimy o tym rozmawiać publicznie i pewnie długo nie będziemy, więc pozostaje sztuka.

Najbardziej spektakularnym momentem jest wizyta na Jasnej Górze. Adam realizuje swoje marzenie:

„Odkąd byłem małym chłopcem, miałem marzenie. Marzenie, które w końcu mam szansę zrealizować. Z odwagą wmaszerować tam, gdzie nie dotarła jeszcze żadna polska drag queen. Marzę o podróży do mistycznego centrum Polski. Chcę włożyć cekiny i szpilki i pióra! Cała taka skąpana w blasku chwały wejdę na Jasną Górę. Właśnie tam zaśpiewam największe przeboje Kylie Minogue!”.

Powykrzywiane kolumny świątyni, Jasna Góra chyli się ku upadkowi, święty dla wielu Polaków wizerunek jest ciemnym profilem bez szczegółów. Dwukrotnie w przebiegu pojawia się motyw św. Sebastiana, ikony kultury gejowskiej. Raz nawet jest obrazem na feretronie niesionym przez obraźników, którzy parodiują słynny na Kaszubach taniec. Oj, oj – w Gdyni tego nie pokazujcie (uśmiech).

Trudności w ocenie strony technicznej

Aleksandra Wasilkowska wykorzystała szansę i nie poddała się presji – jej propozycje godne są tytułu, który słynie z kostiumów w wersji filmowej i scenicznej. Ciekawy jest też pomysł na autobus: we Wrocławiu nie ma pojazdu kołowego, za to na scenie pojawia się ogromny, wielobarwny ukwiał (dla innych peruka), którego macki są poruszane niczym w marionetce. Zabawne jest też „ruchadełko”, które uruchamiają w jednej ze scen klubowicze. Energetyczne, pomysłowe zbiorówki taneczne to zasługa choreografki Barbary Olech i wyrównanego zespołu.

Najtrudniej ocenić wokalną i dźwiękową warstwę spektaklu. Siedziałem w drugim rzędzie i miałem spory problem z odbiorem niektórych numerów, ale wiem na pewno, że Klaudia Waszak (Cynthia) jest godną alternatywą dla planowanych elektrowni atomowych w Polsce – energia wprost ją rozsadzała. Divy w wykonaniu Justyny Woźniak, Ewy Szlempo-Kruszyńskiej i Małgorzaty Walendy (trochę wiedźmy z „Makbeta”, trochę obserwatorki, trochę komentatorki) choć może za często sprzątały, to zdecydowanie dobrze brzmiały.

Wydarzenie środowiskowe, dobra zabawa czy szansa na coś więcej?

Premiera była także wydarzeniem środowiskowym. Dominowała radość ze spotkania, spektakl rozbawił i pokrzepił. W swojej naiwności marzę sobie, że „Priscilla” mogłaby zrobić coś więcej, choć dobra zabawa w połączeniu z ważnymi tematami to już sporo. Zanim się pozagryzamy w naszym pięknym kraju, może spróbować poedukować? Spektakl Capitolu daje pretekst to przyjaznej rozmowy, której efektem mogłoby być lepsze zrozumienie i akceptacja odmienności. Może warto spróbować stworzyć na tej bazie obudowę edukacyjną? Ciekawie podszedł niegdyś do niełatwego tematu TR (zobacz: „Planeta singli w wersji hardcore, czyli przewodnik po rozpaczy i Warszawie”), a przecież „Priscilla” jest bardzo pozytywna, wręcz koncyliacyjna (uśmiech), więc tym bardziej warto.

Tytuł oryginalny

Drag queen na skraju załamania nerwowego, czyli tymczasem w polskim interiorze

Źródło:

Gazeta Świętojańska online
Link do źródła

Autor:

Piotr Wyszomirski

Data publikacji oryginału:

10.11.2022