Progresywna Makbeta z Teatru Popularnego w Bochum pozwoli nareszcie polskiej młodzieży zrozumieć co poeta Szekspir miał na myśli, co naprawdę chciał nam powiedzieć. Pisze Marek Kochan w felietonie dla portalu Teatrologia.info.
Po brawurowej inauguracji sezonu Marszem Złotej Waginy (który oby stał się nową świecką tradycją), Teatr Tragiczny nie zwalnia tempa. Gościnne występy zaprzyjaźnionej trupy z Bochum z pewnością pomogą edukować nieokrzesaną rodzimą publiczność nie tylko w zakresie interpretowania sztuk Szekspira, ale także skutecznego wykorzystywania ich do celów politycznych. Niemcy od zawsze wiedzą, jak działać na rzecz postępu, a my powinniśmy się od nich tego uczyć. I dzięki pokazom Makbety uczyć się możemy. Oby jak najszybciej te lekcje zostały w naszym zaścianku przyswojone. Kopiować mądrzejszego i bardziej światłego to nie wstyd, to nakaz rozsądku.
Ale po kolei. Pomysł, żeby tę archaiczną ramotkę, napisaną przez martwego białego mężczyznę i pachnącą z daleka myszoosóbką, znów przenosić na scenę, wyszedł od reżyserki, niespełna trzydziestoletniej Gertrudy Bomben, znanej między innymi z udanej adaptacji Fausta Goethego jako sztuki-manifestu przeciwko przymusowi depilacji. Ten spektakl, wystawiony pod ironicznym i wiele mówiącym tytułem Panzer-Faust, objechał niemieckie sceny i zebrał z tuzin nagród na największych tamtejszych festiwalach. Doceniano tam zarówno rozmach inscenizacyjny połączony z finezją (na przykład wykorzystanie archiwalnych zdjęć z szarż pancernych zagonów Guderiana jako metaforycznej ilustracji naporu prodepilacyjnej propagandy na współczesne kobiety), jak głębię i twórczy charakter interpretacji tekstu Goethego, a także, co oczywiste, mocne progresywistyczne przesłanie: obnażenie kolejnej warstwy udręczenia kobiet we współczesnej kulturze. Rozzuchwalona sukcesem na rodzimym rynku teatralnym Gertruda B. (bo pod takim pseudonimem artystka jest najbardziej znana) postanowiła przemówić do szerszej, paneuropejskiej publiczności. I stąd pomysł, żeby wziąć się za dramat Szekspira, przedpotopowy tekst, który jednak, przy odpowiednim sposobie interpretacji może zyskać nowe, aktualne przesłanie. „Odkleić Makbeta od Szekspira – taki był mój plan”, zadeklarowała Gertruda B. w jednym z wywiadów.
Czy to się udało?
Trzeba zacząć od tego, że reżyserka zachowała dużą, jak na współczesne realia, wierność oryginałowi. Owszem, Makbet zmienia się w sposób naturalny w Makbetę, ale poza tym da się zauważyć wiele podobieństw między oryginalną sztuką a spektaklem.
Przedstawienie rozpoczyna wizyjna scena, gdzie trzech wymiętych i potarganych wiedźminów recytuje zagadkowe szekspirowskie formułki („co świetne to szpecim, co szpetne to świecim”). Potem wiedźmini przepowiadają Makbecie przyszłość. Ma ona mianowicie zostać nie tylko szefem działu ochrony Muzeum Sztuki Starodawnej (gdzie na razie pracuje na stanowisku ochroniarki), ale także Dyrektorzycą Muzeum i Naczelną Zbawczynią Planety. Makbetę poznajemy lepiej, gdy wraca z potyczki, w której oddział ochroniarzy pod jej przewodnictwem pokonuje tłum, protestujący przed muzeum przeciwko domalowywaniu na obrazach wąsów i wieszaniu ich do góry nogami. Konserwatywny motłoch zostaje krwawo spacyfikowany, przy zachęcających okrzykach policji, na szczęście nieprzeszkadzającej postępowym ochroniarzom w realizacji ich misji. Duncan, Dyrektor Muzeum, bardzo docenia działania Makbety i w nagrodę mianuje ją szefową działu ochrony, na miejsce niejakiego Cawdora, który sprzymierzył się z napastnikami i podpisał protest przeciwko progresywistycznej polityce władz Muzeum. Potem Duncan daje się zaprosić do ochroniarskiej kanciapy w podziemiach Muzeum na libację z okazji awansu swojej protegowanej. Wisi tam obraz, który Makbeta zaiwaniła z głównej ekspozycji: Słoneczniki Van Gogha. Makbeta jarzy już, że aby prowadzić prawdziwie postępową politykę w Muzeum i móc dzięki temu zbawić Planetę, musi ukatrupić szefa. Co też czyni: gdy spojony monachijskim piwem Duncan zalega nieprzytomny w barłogu, Makbeta podrywa go za fraki i przykleja mu głowę do obrazu Van Gogha, oblewając przy tym dyrektora śmiercionośną zupą pomidorową i wywrzaskując magiczne zaklęcie: „precz z paliwami kopalnymi” (dla ułatwienia percepcji paneuropejskiej widowni jest to w niemieckim przedstawieniu podane po angielsku: „just stop oil”). Duncan kona natychmiast, nie wiadomo, od zupy czy od krzyku Makbety.
Potem, aby ukryć ślady swoich działań, Makbeta brudzi resztkami pomidorowej dłonie dwóch pijanych w sztok i śpiących w korytarzu prowadzącym do pakamery asystentów Duncana, co jednoznacznie wskazuje na nich jako na sprawców śmierci szefa.
Kiedy zgon dyrektora wychodzi na jaw, jego synowie uciekają. Makbeta lamentuje głośno i w emocjach pozbawia życia asystentów Duncana, przyklejając ich za głowy do dwóch mniej znanych obrazów autorstwa niemieckich ekspresjonistów i oblewając ich śmiercionośną zupą kalafiorową. Wszyscy rozumieją, że to z żalu za dyrektorem i wkrótce wybierają Makbetę na Dyrektorzycę Muzeum.
Ponieważ przepowiednia wiedźminów mówi, że dzieci Makbety (których ta zresztą nie posiada) nie odziedziczą po niej dyrektorstwa Muzeum, natomiast szansę na tę posadę mają potomni Banqua, Makbeta wysyła swoich ludzi, żeby ukatrupili Banqua i jego syna Fleance’a. Wysłannicy dopadają tych dwóch w korytarzu pod obrazem Johannesa Vermeera Dziewczyna z perłą. Udaje im się przykleić do obrazu za głowę Banqua: natychmiast oblewają go śmiercionośnym kapuśniakiem, wykrzykując sakramentalne „Just stop oil!”. Banquo wyciąga kopyta, Fleance niestety daje drapaka.
Potem jest uroczyste przyjęcie w Muzeum. Makbeta nie może spokojnie ucztować, bo czuje wszędzie zapach kapuśniaku i w pewnym momencie widzi ducha Banqua, powtarzającego szyderczo slogan zabójców: „just stop oil”. To psuje Makbecie humor, jej mąż, Lord Makbet, tłumaczy gościom odklejenie Dyrektorzycy jako skutek wielkiego zatroskania o losy Planety.
W kolejnych aktach oglądamy inne działania Makbety, służące ratowaniu Matki Ziemi. Jej prawdziwi i domniemani wrogowie (Planety i Makbety, na jedno wychodzi) są unicestwiani a to pod obrazem Moneta Stogi siana (przez oblanie śmiercionośnym ziemniaczanym pureé), a to pod Siewcami Van Gogha (gdzie zgon przynosi im trująca grochówka). Przy każdym morderstwie widzowie słyszą z ust egzekutorów rytualne „just stop oil”.
Wreszcie, pod koniec, wydaje się, że nikt nie zagraża Dyrektorzycy, a Planeta już wkrótce będzie uratowana, dzięki poprzyklejaniu do obrazów i eksterminowaniu tą metodą znacznej ilości wrogów Eko-Makbety (jak tytułowa bohaterka każe się nazywać od połowy trzeciego aktu). Muzeum świeci pustkami, bo większość obrazów jest zniszczona, ale to nawet lepiej, można ozdobić ściany mazajami aktywistów lub powiesić tam proekologiczne plakaty, a konserwatywna publiczność nie pałęta się po korytarzach. Makbeta robi teraz w Muzeum co chce i niczego się nie boi, bo wiedźmini przepowiedzieli wszak, że nie zagrozi jej nikt, kto jest zrodzony z kobiety.
Ale tu pojawia się mały figielek, reżyserka idzie za myślą autora, lecz doprawia ją po swojemu, wykazując się niemałą inwencją. Otóż na wielkim telebimie oglądamy materiał wideo: w plotkarskim portalu ukazuje się reportaż dyskredytujący Makbetę. Pokazuje ją, jak w małym barze na przedmieściach Dyrektorzyca zjada mięsną parówkę i pieczone udko kurczaka, a potem odjeżdża na służbowym skuterze, jako żywo napędzanym benzyną, bo pojazd zostawia za sobą chmurę siwego (i pewnie śmierdzącego) dymu. Czyli Makbeta popełnia co najmniej dwie ekozbrodnie. To o dwie za wiele! W sąsiedztwie Muzeum zbierają się jej przeciwnicy, którzy chcą ukarać Makbetę za zdradę ekoideałów. Jest tam wielu aktywistów z grupy Las Birnamski: niejaki Malcolm, syn dawnego dyrektora Duncana, Macduff (któremu wysłannicy Makbety wymordowali rodzinę), Siward, syn Siwarda, a także dziesięć tysięcy innych ekowolontariuszy, gotowych dla sławy i dla Planety przyklejać wrogów do obrazów i oblewać śmiercionośnymi papkami, byle było o tym głośno.
Lord Makbet trochę pęka od nadmiaru emocji, stara się bezskutecznie umyć ręce z resztek śmiercionośnej zupy pomidorowej, wyrzuca sobie, że Planeta nie została uratowana mimo tak wielkich starań, aż w końcu w akcie rozpaczy przykleja się do obrazu jakiegoś zapomnianego francuskiego impresjonisty i oblewa sobie głowę trującym barszczem Sosnowskiego, by wkrótce umrzeć. Scena jego agonii jest pełna charczenia, stękania, jęków, wypluwania barszczu ściekającego mu z nosa do ust. Tuż przed śmiercią Lord Makbet wskazuje palcem widownię, a więc poniekąd każdego z odbiorców, i szepcze: „a co ty zrobiłeś dla ratowania Planety?” Te słowa trafiają prosto do serc widzów i na długo pozostają w ich pamięci.
Tymczasem Muzeum oblegają aktywiści przebrani za drzewa. Makbeta widzi to przez okno: na jej oczach spełnia się dziwna przepowiednia wiedźminów, że wykończy ją Las Birnamski. Jeszcze udaje się jej pokonać jednego z napastników, syna Siwarda, którego przykleja do jakiegoś wczesnego Rembrandta i oblewa trującą zupą dyniową doprawioną goździkami oraz imbirem, ale jej kres jest już bliski. Do dawnej ochroniarskiej kanciapy Makbety wpada Makduff. Okazuje się on być biorobotem, który nie zrodził się z łona kobiety, o czym informuje w zawiły sposób w piętnastominutowym ekomonologu, przeplatanym projekcjami wideo, ukazującymi wielohektarowe wyspy plastiku, pływające po oceanie. Po krótkiej walce Bio-Makduff przypiera Makbetę do ściany, a ta w ostatniej chwili uskakuje i desperackim ruchem rzuca się ku wiszącym obok Narodzinom Wenus Botticellego, przykleja sobie głowę do obrazu, jakby chciała się na nowo urodzić; oblewa się śmiercionośną ogórkową z puszki, po czym kona.
Dalej są fanfary i manifesty. Muzeum Sztuki Starodawnej, pod wodzą dawnego Malcolma, który stał się już Malcolmą, czeka świetlana przyszłość. Jednocześnie w ostatnich minutach spektaklu oglądamy zwłoki Makbety i Lorda Makbeta, przyklejone do obrazów, ociekające trującymi zupami. Zdają się być one (nie)żywym wyrzutem sumienia, a zarazem instrukcją. Mówią: chcesz coś zrobić dla Planety? Przyklej się do obrazu i oblej zupą – tylko tak możesz uratować ludzkość.
Tuż przed opadnięciem kurtyny Malcolma wykonuje symboliczny gest: odkleja Makbetę od obrazu Botticellego, po czym rzuca jej truchło w kąt. To apel do widzów, sugestia, że teraz ich kolej: powinni działać, natychmiast, zaraz po wyjściu z teatru.
Przedstawienie Gertrudy B. jest mądrym i głębokim komentarzem do problemów współczesnego świata, a zarazem zachętą, by wziąć sprawy w swoje ręce. To nie tylko przykład skutecznej dydaktyki estetycznej (jak kreatywnie odczytywać staromodne dzieła literackie), ale i praktyczna lekcja teatru: do czego może posłużyć ta machina, jeśli jej stery trzyma reżyserka tak sprawna i świadoma swego fachu jak Gertruda B.
Oby przykład ten znalazł jak najwięcej naśladowców w naszym kraju. Nie możemy być tak bierni jak dotąd. Kleju i zup ci u nas dostatek. Ruszajmy na ratunek Planecie! Venceremos!