Dorota Masłowska o sztuce „Bowie w Warszawie". Prapremiera 18 grudnia w reżyserii Marcina Libera w stołecznym Studio. Premiera książki 12 stycznia. Rozmawiał Jacek Cieślak w Rzeczpospolitej.
Pani Doroto, treść pani nowej sztuki jest tak bardzo chroniona, że musiałem podpisać zobowiązanie, iż nie będę o niej nic nikomu mówił. Chyba nawet pani nic nie mogę powiedzieć!
To ja pana z tego zobowiązania na czas wywiadu zwalniam.
Uff. Teraz mogę zapytać, co panią zainteresowało w legendzie miejskiej, peerelowskiej o Davidzie Bowie, który w 1973 r., jadąc z Moskwy na Zachód, wysiadł w Warszawie na Dworcu Gdańskim, przeraził się szarością miasta, na placu Komuny Paryskiej kupił płytę zespołu Śląsk i nagrał słynne „Warsaw".
Ta historia chodziła za mną od dawna. Jakieś dziesięć lat temu miałam pisać sztukę o powstaniu warszawskim, szukając klucza do tamtej rzeczywistości, trafiłam na legendę o Dawidzie Bowie. Artysta, który ówcześnie przekraczał wszystkie możliwe granice, nawet podróżował swoją sztuką w kosmos, w Warszawie pojawił się bez fanfar, w szalenie prozaicznych okolicznościach. Nie przybył statkiem kosmicznym, tylko pociągiem ze Związku Radzieckiego i przez chwilę incognito uczestniczył w paździerzowej, ponurej rzeczywistości. To bardzo interesujący punkt zaczepienia. Kompletnie mi się to wtedy z różnych względów nie udało, a gdy Tomasz Płata ze Studia i Marcin Liber, reżyser, spytali mnie, czy nie powróciłabym do pomysłu o Bowiem - miałam wątpliwości. Ostatecznie zdecydowało to, że lubię realizować projekty, które zawisły w niespełnieniu. Uważam, że obciążają karmę - jeśli jest okazja, trzeba je kierować do realizacji. Zaczęło się od researchu, od napromieniowania się przede wszystkim językiem, ale też estetyką lat 70. Stopniowo zaczęłam szukać bohaterów, spraw, obrazów, od których przybysz z kosmosu może się odbić, ale też spraw, które mogą się odbić w nim. Punktem wyjścia było, że w Warszawie zjawia się ktoś niesamowity, inny, a jednak nikt tego nie zauważa, bo wszyscy są zajęci przyziemną szamotaniną, polowaniem na mięso albo watę.
Najniższy poziom.
Tak. Niedostatek i nędza wciągają wszystkich w rozpaczliwe, a z drugiej strony śmieszne starania i ekwilibrystyki na najniższych poziomach egzystencji. Pisałam tę sztukę długo i myślę, że - jak na mnie - jest skomponowana dość precyzyjnie. Myślę, że jeśli David Bowie zjawia się w Warszawie jako metafora osobistej wolności, przekraczania barier i ograniczeń, to moja główna bohaterka - Regina, którą stawiam po drugiej stronie, jest symbolem absolutnego zniewolenia. To niewola tym większa, że niemożliwa do wyrażenia, bo nie ma na nią słów.
Nie będziemy zdradzać szczegółów, ale jest to osoba, która nie może dopasować się do rzeczywistości i obyczajowości.
W każdym razie coś się z nią nie zgadza. Wszystko, co przydarza się Reginie, jest wymowne, ale z drugiej strony niedopowiedziane, niejasne, niemożliwe do wyrażenia.
Może dlatego na początku czułem się jak jeden z pani bohaterów, czyli Wujek Jurek, który sam o sobie mówi: „nie mogę się połapać w tej skomplikowanej wielopiętrowej psychodramie". Ale już druga lektura podpowiedziała mi, poza groteskowym, ton inny niż w poprzednich pani utworach: delikatny, kobiecy liryzm.
Myślę, że pojawiał się już wcześniej. Kiedy kształtuje mi się język utworu, to bez względu na to, jak bardzo celowo jest brzydki, popsuty czy chropawy, lubię wpleść takie liryczne, piękne tembry. Bo życie też czasem jest takie: poetyckie i piękne. W „Bowiem" poezji jest więcej niż wcześniej; styl epoki to umożliwia.
Czy to łączy się z tym, że głównymi bohaterkami są kobiety - gwałcone, rozbierane w myślach i w rzeczywistości, bite, traktowane jak popychadła?
Wreszcie duszone! Chciałam pokazać różne formy przemocy wobec kobiet w konserwatywnym społeczeństwie, również te mało świadome, takie, do których jesteśmy przyzwyczajeni. Kiedy robiłam dokumentację do pisania sztuki - czytałam książki i oglądałam filmy z lat 70., uderzała mnie podrzędność i służebność ról, jakie wyznaczano kobietom. Przemoc wobec kobiet, werbalna i fizyczna, była zaakceptowana, zaaprobowana, przezroczysta.
W sztuce kobiety nawet się modlą, żeby je ktoś pobił!
Tak, mówią, że gdy były dziećmi, to kochały, by je bito i same prosiły o to. Nie potrafiłabym opisać tego jeden do jeden, więc przerysowuję, posługuję się psychologiczną i fizyczną makabrą. I myślę, że postać Dusidamka przyszła do mnie ostatecznie w wyniku kumulacji opisywanej przemocy. Dzięki Dusidamkowi została ona przeniesiona na zewnątrz; bohaterowie sztuki nie muszą się o nic obwiniać. Tak jakby zło działo się poza nimi i było przez to namierzalne i bezpieczne.
A jakie filmy pani oglądała?
Wróciłam do kina moralnego niepokoju, ale i różnych paździerzowych seriali. Zaskoczył mnie „Czterdziestolatek". Pamiętałam go sentymentalnie z dzieciństwa i spodziewałam się sympatycznej ramoty, tymczasem obyczajowość w nim przedstawiona jest koszmarna. Inżynier Karwowski pracuje, a żona donosi mu herbatę i wstępnie pogryzione jedzenie, ciężko się to ogląda.
Czy celowo wybrała pani konwencję, która ociera się o milicyjny komiks w duchu PRL z plutonowym Krętkiem, który jest może kolegą kapitana Żbika?
Myślę, że jest w tym odrobina przypadku. Kiedy szukałam literatury z lat 70., czułam, że to nie mogą być dzieła intelektualne. Bardziej interesowała mnie obyczajówka, powieści dla młodzieży albo dla dorosłych klasy B, poza obyczajowymi również kryminalne, głównie pisane przez kobiety zresztą. Czytałam Janinę Zającównę, Helenę Sekułę i Annę Kłodzińską.
Dwie z nich są z kręgu autorek „07 zgłoś się" i „Kapitana Żbika".
To nie są genialne pisarki, ale ambitne. Użytkowe, ale przyzwoite. W swoich książkach wnikają w różne społeczności, w tym niskie, złodziejskie i przestępcze, odtwarzają język ludzi tej sfery. Wszystkie pisały kryminały i to mi też stopniowo się narzucało. Nie jestem fanką tej konwencji, użyłam jej pretekstowo. Język sztuki jest komiksowo przerysowany, pełen absurdów. Zastanawiam się, jaką to gra rolę, ponieważ sztuka udaje realizm, jest w niej wiele tematów i rekwizytów bardzo przyziemnych, potocznych...
...salcesonów...
...tak, salcesonów i kiełbas! Mogłoby to ostatecznie uchodzić za superrealizm, a jednak absurd języka ciągnie to wszystko w inną stronę.
To jest logika snu. Nie bohaterowie operują językiem, tylko on nimi mówi, tak jak w „Ślubie" Gombrowicza, który zresztą pokazywał zdegradowaną powojenną rzeczywistość.
Podobne spostrzeżenie miał Olaf Kühl, tłumaczący moje książki na niemiecki, jeden z ważniejszych tłumaczy Gombrowicza. Myślę, że w języku, którym mówimy, jest tyle samo naszej świadomości, co podświadomości, która w ten sposób się wyraża i nami włada. To rodzaj psychoDNA, jakie się przez nas przetacza i stwarza naszą rzeczywistość.
Nie wiem, czy sztukę pisze Plutonowy Krętek, czy sama się pisze, ale w tej zdegradowanej rzeczywistości pisanie, nawet kalekich utworów, jest ważne. Jest też motyw księgarni i bestsellera „Wiosna nadejdzie".
Tworzenie bywa rodzajem ucieczki, kryjówki. Można powiedzieć, że w sztuce mamy obiektywne sytuacje, które się wydarzają, ale każdy z bohaterów ma również swój nieoficjalny świat, swoje podziemie, którego nie może i nie chce ujawnić. Teraz żyjemy w czasach obnażeń, wiwisekcji, coming outów i autoterapii, a bohaterowie „Bowiego", występując w oficjalnym teatrze codzienności - tajemnice zachowują dla siebie. W języku chciałam pokazać to tak, że Regina, Plutonowy, Dyrektor księgarni czy Matka Reginy i ciocia Wacia wiodą jednocześnie jakby dwie rozmowy. Jest to, co realnie mówią i deklarują, oraz to, co wymyka się spod kontroli, wypływa spod ich słów bezwiednie. Można mówić o olbrzymiej podwójności tamtego życia. Była wersja oficjalna, a prawda rozgrywała się gdzie indziej.
Pojawia się martyrologia, która ma swoją biedarelikwię.
Tak, jest taki przedmiot, obiekt rodzinnego kultu. Myślę, że skala zniszczeń, jakim uległa Polska podczas wojny w sensie czysto fizycznym - właściwie likwidacja świata materialnego - doprowadzała nierzadko do sytuacji, gdzie śmieć mógł się stać przedmiotem rodzinnej obsesji, wielkich namiętności, zazdrości. Niósł kumulację znaczeń: była tam fantazja o arkadii dawnych czasów, zniszczona hierarchia, utracona świetność. Przyznam się, że nie planuję takich wątków; pojawiają się same z pewnego „poczucia Polski".
Częścią sztuki są piosenki - bigbitowe, miłosne, szmirowate.
Jestem namiętną słuchaczką Radia Pogoda, więc napisanie różnych piosenek retro nie było problemem - wydaje mi się, że mam w głowie ich emulator. W Studio oprawę muzyczną tworzy akurat wybrany przez Marcina Libera zespół Błoto. Jest to taki jazz kryminalny, który mieni się w trakcie spektaklu różnymi odcieniami i konwencjami. Zresztą pewnie ta sztuka będzie miała różne wystawienia i różne interpretacje muzyczne.
Piosenki zaśpiewa także chór sumów i pieczarek.
Tak. Od początku były ważne - po obejrzeniu „W labiryncie", gdzie mocno rozwinięty był wątek badylarza, wiedziałam, że pieczarki muszą być. Badylarstwo - socjalistyczny parakapitalizm - jest ważnym motywem tamtego okresu; właściciel szklarni jest obiektem pogardy, ale zarazem zazdrości, symbolem nowobogactwa, nowej hierarchii, świeżo upieczonym prominentem, i u mnie też on się pojawia. Kiedy jeszcze miałam sztukę na warsztacie, spytałam Marcina, czy ma jakieś życzenia specjalne. Powiedział, żeby te pieczarki były wielkie i śpiewały. Pomyślałam: okej, dlaczego nie?