„Proces. Spektakl muzyczny” wg Franza Kafki w reż. Jakuba Szydłowskiego w Teatrze Bagatela w Krakowie. Pisze Mateusz Leon Rychlak.
,,Ktoś musiał zrobić
doniesienie na Józefa K.’’
- Franz Kafka
O powieści Franza Kafki mawia się, że jest najważniejszą książką z jaką powinien zapoznać się każdy student prawa. Być może jest to też jedna z nielicznych lektur szkolnych, które bywają czytane z zapałem podobnie jak ,,Sklepy cynamonowe’’ czy ,,Mistrz i Małgorzata’’. Ale podczas gdy Schultz czy Bułhakow są przenoszeni na deski teatrów raczej niechętnie, o tyle Kafka znalazł swoje nieoczekiwane, ale brawurowo wykorzystane miejsce w Teatrze Bagatela w spektaklu Jakuba Szydłowskiego.
Czy ktokolwiek zna to uczucie, że budzi się we własnym mieszaniu, które okazuje się być zawładnięte przez nieznajomych, którzy tajemniczo panoszą się po waszej kuchni i łazience i zawłaszczają sobie wasze rzeczy? Józef K. (Miłosz Markiewicz) budzi się ze snu, w którym nawiedza go piękność w bieli (Kaja Walden), a wokół rozgrywa się istne pandemonium. Takim dynamicznym wstępem przedstawienie wciąga widzów, nie tylko w fabułę, którą serwuje Kafka, ale również niecodzienną adaptację opartą na licznych popkulturowych nawiązaniach i estetyce, którą ma liczne cechy komiksowe. Każda postać lub sytuacja ma swój własny charakter (Mecenas jest samurajem, a jego otoczenie to japoński dom z drzewkiem bonsai, wuj Józefa K. ma cechy biblijnego patriarchy, kapelan więzienny dyryguje gospelowym chórem), kolorystyka jest ściśle powiązana z danym miejscem lub postacią (Mecenas – czerwień i czerń, szarości w przypadku wuja i reszty rodziny głównego bohatera, czarno-złoty habit kapelana i chóru, pastelowe barwy pracowni malarza), tło jest umowne lub kreowane jedynie w zarysach, proporcje są przerysowane (np. sędzia przemawiający z kilkumetrowego podwyższenia).
W tak przedstawionej estetyce znajdujemy nawiązania do licznych popkulturowych dzieł takich jak np. Karate-Kid czy Gwiezdne Wojny. Wybór tego lekko fantastycznego, a na pewno nierealnego tła jest zabiegiem świetnie współgrającym z opowiadaną historią. Absurdalizm rzeczywistości u Kafki jest pogłębiony w spektaklu przez zupełne odejście od elementów realizmu. Zamiast sytuacyjnej karykatury twórcy spektaklu prowadzą widzów w senne urojenie, zastępując niektóre dosłowne sytuacje formalnymi i symbolicznymi zabiegami (np. scena intymna jest przedstawiona jako tradycyjna japońska kąpiel). Dzięki temu, świat Józefa K. zamiast stanowić niewiarygodny reportaż, staje się czymś na kształt koszmaru, a przez to silniej odwołuje się do emocjonalności bohatera i jego perspektywy, zamiast pozostać w trybie beznamiętnej narracji trzecioosobowej.
Dla podniesienia wiarygodności wyboru dramaturgicznego zdecydowano się na maksymalny realizm w kreacjach aktorskich oraz interpretacjach wokalnych do muzyki Jakuba Lubowicza. I tutaj słowa pochwały należą się bez wątpienia całemu zespołowi jako kreacji zbiorowej. Wielokrotne występy chóralne i wielogłosowe wprowadzały dynamikę i rozmach na miarę musicali z największych polskich scen. Niekiedy niestety wizja artystyczna nie mieściła się w infrastrukturalnych ramach sceny na Karmelickiej, ewidentnie dusząc się na małej, jak na musicalowe warunki, scenie.
W kreacjach indywidualnych zdecydowano się postawić najbardziej interesujące zadania najmłodszym członkom zespołu Teatru Bagatela, tj. Miłoszowi Markiewiczowi (tegorocznemu absolwentowi AST w Krakowie), który postaci Józefa K. nadał buntowniczy i nieco zagubiony charakter (wpisując się w moje prywatne wyobrażenie o tym bohaterze), oraz Katarzynie Żbel, występującej po raz pierwszy w Bagateli. Jej kreacja służącej Mecenasa, zamienionej w japońską gejszę, jest pełna delikatności i pasji, zupełnie pozbawiona wulgarnej otoczki z powieści. Zaskakujące, ale ujmujące rozwiązanie, które z całą pewnością zapada w pamięć, również dzięki świetnej grze aktorskiej. Skoro już o Mecenasie mowa, to Patryk Szwichtenberg w tej roli zaprezentował nowe otwarcie, budując postać mroczną, groźną i arogancką, zupełnie odmiennie od tych zadań jakie dotychczas przed nim stawiano. I był to strzał w dziesiątkę, trochę gangstera, trochę szajbusa, trochę prawniczego guru i oto jest Mecenas-Samuraj, podwójnie zmitologizowany, a przez to fascynujący. Świetnie wykorzystano również Marcina Kobierskiego, którego kreacje na zasadzie kontrastu zupełnie nie przystają do aparycji, jednak nie ujmuje to nic z wiarygodności aktorstwa, oraz Marcela Wiercichowskiego, który jak zawsze świetnie się sprawdza w postaciach obdarzonych naturalnym autorytetem (sędzia, wuj, artysta malarz).
Jest jeszcze jedna kreacja, która stanowi największą tajemnicę tego spektaklu. Kaja Walden, korzystająca ze swojego warsztatu pracy ciałem, pojawia się wielokrotnie jako… No właśnie, jako kto? Duch, anioł, czyjaś personifikacja? Odpowiedź na to pytanie kryje się w zakończeniu spektaklu, symbolicznym, dramatycznym i tajemniczym. Podsycanie napięcia i ciekawości widza, ukrywanie odpowiedzi na pytanie o znaczenie tej postaci, skumulowane w finale pozwala na pożegnanie się z opowieścią bez cienia niedosytu. Spektakl jest zupełny, domknięty i wciągający. Czego można chcieć więcej?