O spektaklu „Znachor” wg Tadeusza Dołęgi-Mostowicza w reż. Jakuba Roszkowskiego w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie pisze Aleksandra Sowa.
Do Teatru Słowackiego i jego zespołu mam szczególny sentyment. Mogę powiedzieć nawet, że na tym teatrze się wychowałam, wybaczając mu najgorsze ramoty, nienaturalnie hołubiąc za najmniejszy sukces i, przede wszystkim, biegając po korytarzach i podśpiewując szlagiery z „Tango PIazzolla”… No i może odkładając na chwilę podszepty serca, zostałabym przy tym śpiewaniu, bo chyba od tego warto zacząć tekst o ostatniej premierze w Słowaku, a konkretniej na scenie Małopolskiego Ogrodu Sztuki. Rzecz będzie o „Znachorze” Jakuba Roszkowskiego.
„Znachora” kojarzą nawet najbardziej odporni na klasykę polskiej literatury, bo bez filmu Jerzego Hoffmana nie ma Wielkanocy, jak bez Kevina nie ma Świąt Bożego Narodzenia. A wiadomo, że lubimy najbardziej te piosenki, które znamy… Ach no właśnie, miało być o piosenkach!
Ale może jeszcze nie, może dam im pograć w tle, najlepiej zza dźwiękoszczelnej ściany. Wystartujmy w miejscu niezwykłego baroku środków wyrazu, który bardziej złośliwi nazwaliby eksplozją grzybów w barszczu – tylko takich halucynogennych. Czego tu nie ma! Wersety z Wyspiańskiego, kartony Hanki Mostowiak, refleksje o mniejszości ukraińskiej, Billie Eilish, satyra na dulszczyznę, Matka Boska Ostrobramska otoczona kulami uzdrowionych… A to wszystko w, na szczęście już kiczowatej, a nie jeszcze tandetnej, scenografii Mirka Kaczmarka. Nie powiem, zatęskniłam za białymi krzesłami z niedawnego „Next level”, aby nie powiedzieć, że wyciągałam do nich rozpaczliwie dłonie z głębin wizualnego przebodźcowania.
Jak się czytelnik domyśla, nie do końca patchwork story i sklep z fluorescencyjnymi Maryjkami to moja estetyka, ale umiem docenić konsekwencję tego projektu. Wielofunkcyjna, opierająca się na przesuwanych przez zespół techniczny platformach przestrzeń, jest w spektaklu Roszkowskiego całkowicie transparentna – nie udajemy, że istnieje konieczność budowania jakiegokolwiek napięcia, bo wszyscy wiemy, co będzie dalej – krata więzienna straszy więc od wejścia zwiastując rok Wilczura za kratkami, a brama ze sztucznych kwiatów – happy end, który ten rok nam wszystkim wynagrodzi.
„Znachora” w „Znachorze” tu całkiem sporo i to jest największą wartością adaptacji, bo – niestety – wszelkie refleksje referujące do współczesności są w tym spektaklu subtelne jak paski w „Wiadomościach” TVP. Nieliczne, prawdziwie zabawne momenty, są raczej zasługą wysiłku aktorów: charyzmatycznej, jak zawsze, Lidii Bogaczówny w roli Prokopowej i Sędziny, Mateusza Bieryta wyciągającego cały potencjał komiczny z postaci Leszka czy Wojtka Skibińskiego jako Hrabii z kolką nerkową, który tym razem zachwycił mnie użyciem jednego z najważniejszych narzędzi aktorskich – ciała. Jednak można siedzieć i SIEDZIEĆ. I Skibiński w tym spektaklu SIEDZI. Choć może moja sympatia do jego postaci w tym przedstawieniu wynika z czegoś zgoła innego, a mianowicie faktu, że nie śpiewa w nim za wiele.
Niestety, pora powiedzieć otwarcie: może i to nie jest TOP10 wszystkich spektakli, które widziałam w życiu, ale można na nim całkiem przyjemnie spędzić (niedługi) czas, jeśli tylko przeżyje się naprawdę złe wykony „Beggin’”, „Bad guy” i (trochę lepszy) „Gonna make you sweat”. Często w teatrze współczesnym mam szansę pozastanawiać się „po co?”. To ten moment. A szkoda, bo odpowiedzialne za muzykę rodzeństwo Skoliasów niezwykle szanuję i byłam nastawiona (może to mój błąd?) na to, że cokolwiek się nie stanie, to przynajmniej muza będzie dobra.
Tymczasem, wieczorową porą, siedzę sobie przy kawie i nucę: Don’t sing about love, think about the rhythm…