“Solaris” Stanisława Lema w reż. Marcina Wierzchowskiego w Teatrze Ludowym w Krakowie. Pisze Piotr Gaszczyński w portalu Teatr dla Was.
Solaris, kosmiczna wyprawa zorganizowana przez krakowski Teatr Ludowy, pierwotnie miała odbyć się kilka tygodni wcześniej. Sytuacja epidemiczna wymusiła na twórcach przesunięcie premiery – paradoksalnie siedząc w masce na widowni, przestrzegając sanitarnych reżimów, można poczuć się jak członek załogi, który musi przejść skomplikowane procedury, by uczestniczyć w międzygwiezdnym locie.
Kameralna przestrzeń spektaklu składa się z wiszącej w centralnym miejscu ogromnej bryły przypominającej odwrócony dom, ułożonych w kształcie labiryntu meblościanek (dekoracyjne cudo!), a także projekcji video na jednej ze ścian, która towarzyszyła aktorom przez większą część przedstawienia. Znany z powieści Lema Kris Kelvin (Piotr Franasowicz) przygotowuje się na oczach widzów (także umieszczonych na scenie) do kosmicznej podróży. Szczegółowo „badany” za pomocą wariografu przez Andrew Bertona (Piotr Pilitowski) musi odpowiedzieć na serię podchwytliwych, dwuznacznych pytań. Sama scena rozmowy przypomina bardziej wersję soft przesłuchania obywatela przez komunistyczny aparat, niż naukowe badanie. Test zdany, Kris dociera na stację kosmiczną. W tym momencie Solaris jakie znamy rozpada się na drobne części, z których każda filtruje temat ludzkiej traumy na swój sposób.
W spektaklu Marcina Wierzchowskiego wyrzut sumienia Kelvina w postaci fantomu tragicznie zmarłej ukochanej jest jedynie jednym z wielu lustrzanych odbić kondycji człowieka, który zostaje zostawiony sam ze swoimi demonami. Akcja przedstawienia toczy się wolno, sennie. Pogrążeni w kosmicznym letargu bohaterowie „badają się wzajemnie”. Każdy z nich ma swoją strefę, w której przebywa z widmem (widmami) przeszłości. Dla Sartoriusa (Jan Nosal) są to żona (Małgorzata Kochan) i cierpiąca na autyzm córka (Roksana Lewak), z kolei Snaut (Maja Pankiewicz) zmaga się z figurą opresyjnej niepełnosprawnej matki (świetna Katarzyna Tlałka). Główne skrzypce spektaklu w spektaklu (fantomy grają tu niejako swoje wewnętrzne przedstawienie) gra oczywiście Harey (Anna Pijanowska), która w hipnotyzującym stylu miota się między szaleństwem, kokieterią i efemeryczną delikatnością.
Poszczególne grupy wchodzą okazjonalnie w interakcję, jednak przede wszystkim ta realizacja Solaris to studium tego samego problemu rozłożone na kilka niezależnych przypadków. Taki zabieg pozwala na dramaturgiczną fantazję, dopisywanie historii bohaterów, eksperymenty fabularne. Niestety można również wpaść w pułapkę i narazić się na co najmniej śmieszność. W przedstawieniu Marcina Wierzchowskiego takie sytuacje miały miejsce dwa razy. Pierwszym przykładem jest wplecenie wątku o tym, że bohaterowie funkcjonują w strasznych czasach, gdy Unia Europejska już nie istnieje. Jeśli na tydzień przed wyborami miała to być jakaś aluzja, to wyszła wyjątkowo słabo. Drugi moment to wyjawienie przeszłości Sartoriusa, który okazuje się być znanym opinii publicznej mordercą rodziny (wylądował nawet na okładce brukowca!). Wątek kryminalny nijak nie przystawał do wymowy całego spektaklu, sprawiał bardziej wrażenie przerywnika, ciekawostki dla widzów, dla których być może Lem jest zbyt „filozoficzny”.
Podsumowując, Solaris w Teatrze Ludowym jest dobrze zrobionym, nierówno zagranym, ale wartym obejrzenia przedstawieniem. W porównaniu do innych, świetnych przedstawień tego reżysera, nie jest to może szczyt jego możliwości, ale mimo wszystko warto ubrać maskę (skafander), odkazić ręce i wyruszyć w tę dziwną, oniryczną eskapadę.