EN

13.02.2024, 10:08 Wersja do druku

Coś jest nie tak

„Premiera, która poszła nie tak” Henry'ego Lewisa, Jonathana Sayera i Henry'ego Shieldsa w reż. Janusza Szydłowskiego w Teatrze Variete w Krakowie. Pisze Ludwika Gołaszewska-Siwiak z Nowej Siły Krytycznej.

fot. Łukasz Popielarczyk / mat. teatru

„Premiera, która poszła nie tak” krakowskiego Teatru Variété to klasyczny reprezentant gatunku. Schemat jest taki: w zapowiedziach szumne przywołanie sukcesów tytułu na West Endzie, czy Broadwayu, inscenizacja a nawet marketing doprecyzowane licencją. Na scenie bohaterowie wpadają w wir nieprawdopodobnych zdarzeń, wśród których nie może zabraknąć romansu, omdlenia i trupa w szafie. Akcja zwykle rozgrywa się w jednym pokoju, na aktorów ze ścian spoglądają nadrukowane fotografie. W centrum sceny obowiązkowo kanapa. Lapsus goni lapsus, a dowcip jest wąsaty.

Farsa angielskich autorów Henry’ego Lewisa, Jonathana Sayera, Henry’ego Shieldsa na tle sztuk tego typu wyróżnia się miejscem akcji. Nie oglądamy scen z życia nowobogackich, a historię jednego wieczoru w niszowej trupie teatralnej, podczas którego absolutnie wszystko idzie nie tak. Wobec walącej się scenografii, zaginięcia wykonawcy, zapomniana kwestia stanowi najmniejszy problem. Aktorzy-amatorzy wbrew wszystkim przeciwnościom próbują dowieść spektakl do końca. Intrygujący zalążek intrygi szybko się jednak wyczerpuje. Akcję, na wzór animowanego serialu „Sąsiedzi”, napędza szereg nieudolnych prób naprawienia sytuacji. W przedstawieniu reżyserii Janusza Szydłowskiego nie ma miejsca na dobrotliwe wytykanie przywar ani nawet na środowiskowe żarty. Gdyby się głębiej zastanowić, to spektakl o niczym. Widz zyskuje za to pokaz inżynierii scenograficznej, która wnosi do spektaklu więcej niż tekst. Niesforne rekwizyty, kolejno zapadające się ściany i podłoga prowokują nieoczywiste sytuacje. A jednak się kręci. Papierkiem lakmusowym mogą być reakcje publiczności, co chwila wybuchającej salwami śmiechu, a na końcu zgodnie nagradzającej aktorów owacjami na stojąco (chociaż to ostatnie zjawisko obecnie jest tak powszechne, że chyba już nie oznacza czegoś wyjątkowego).

W ubiegłym roku mniej niż pięć procent Polaków zasiadło na widowni teatru. Dlaczego – to temat na szerszą dyskusję, można jednak przypuszczać, że dla wielu osób spośród tego grona „Premiera...” będzie jedynym spektaklem obejrzanym w ciągu kilku lat. Dlaczego teatry serwują widzom papkę niczym nie różniąca się od telewizyjnych programów kabaretowych? Oczywiście, jeśli coś się sprzedaje, to po co to zmieniać. Niemniej sięganie po tego rodzaju sztuki jest rodzajem lenistwa, są niewymagające zarówno dla widza, jak i dla twórcy. Zrobić dobrą komedię nie jest łatwo. Potrzeba inteligencji, sprytu i umiejętności utrzymania tempa gry, a weryfikacja jest błyskawiczna – widz się śmieje lub nie.

Nie brakuje w Polsce teatrów, które przypisują sobie misyjność, choćby szafując cytatem z Zygmunta Hübnera o „teatrze, który się wtrąca”. Zdają się jednak wchodzić w dialog jedynie z grupą odbiorców przekonanych już o słuszności tego stwierdzenia. Pomijają tym samym tłumy przybywające na komedyjki, spisując je jakby na straty. A przecież komedia niejedno ma imię, to Molier, Fredro, a nawet Czechow. Humor, to potężne narzędzie. Prymitywnie rozumiany teatr rozrywkowy tworzy mur między „masami”a sztuką wysoką. Komedia, potraktowana w sposób instrumentalny, jako zabawiacz i źródło dochodów, traci oręż pedagogiczny. Mądra, może być pomostem, który sprawi, że wizyta w teatrze będzie dla widza czymś więcej niż zastrzykiem endorfiny, może następnym razem wybierze się na coś bardziej wymagającego, co zostanie w nim na dłużej. Bardzo dobrze, że teatry rozrywkowe istnieją. Wszyscy potrzebujemy śmiechu, jak najwięcej! Ale mądrego.

***

Ludwika Gołaszewska-Siwiak – studentka III roku filologii rosyjskiej na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Absolwentka szkoły muzycznej I stopnia w Opolu i krakowskiego Lart StudiO – Policealnego Studio Aktorskiego. Odbyła staż w Dzienniku Teatralnym.

Źródło:

Materiał własny