Gdy przychodzi listopad, a wraz z nim rytuał wspominania tych, którzy odeszli, powracają do nas twarze i głosy — czasem wyraźne, czasem jak przez mgłę. Wśród nich jedno nazwisko zasługuje na to, by wybrzmieć mocniej: Bohdana Majda-Minc, aktorka niezwykłej rzetelności, teatralnej skromności i klasy, która 24 listopada 1995 roku odeszła w Warszawie, pozostawiając po sobie ślad subtelniejszy niż flesze, ale trwalszy niż moda.
Nie była gwiazdą „na okładki”. Nigdy nie zabiegała o rozgłos, nie budowała legendy poza sceną. A jednak ci, którzy ją pamiętają — widzowie, partnerzy, reżyserzy — mówią o niej z czułością i uznaniem. Bo Bohdana Majda-Minc należała do tego rodzaju aktorek, które całe swoje zawodowe życie traktowały jako nieprzerwany dialog z literaturą, widownią i rzemiosłem. Dialog cichy, ale konsekwentny. Solennie wykonywany zawód.
Urodziła się w Tomaszowie Mazowieckim w 1924 roku. Teatr przyszedł do niej zaraz po wojnie — czasie, który ukształtował w ludziach pokolenia Majdy-Minc szczególną potrzebę budowania, odbudowywania, wskrzeszania normalności. Jej debiut, 19 lutego 1948 roku, był niepozorny: rola wnuczki II w „Omyłce” Bolesława Prusa w reżyserii Lidii Zamkow. Mała rola. Wielki krok. Rok później ukończyła warszawską PWST i zaczęła drogę, którą sama określiła kiedyś — pół żartem, pół serio — jako „trochę wyboistą, ale zawsze swoją”.
Teatr Nowy w Łodzi, którego była współtwórczynią, stał się jej domem na dwie dekady (1949–1969). To tu uczyła się scenicznej dyscypliny, pracy zespołowej, teatralnego „koleżeństwa”, którymi później imponowała młodszym kolegom. Te role, często realistyczne, zakotwiczone w polskiej powojennej codzienności, wymagały nie tyle gwiazdorskiej ekspresji, ile uważności — do partnera, do słowa, do tonu. I w tym była mistrzynią.
W 1970 roku przyszła zmiana, jedna z tych wielkich życiowych przeprowadzek: do Teatru Narodowego w Warszawie. To tam, u boku najważniejszych twórców epoki, grała przez kolejne dziewiętnaście lat. W Narodowym ceniono ją za pracowitość i „wewnętrzne światło”, jak określił ją pewien reżyser w notatkach do prób. Dla innych była po prostu aktorką, która nie kłamie. W jej interpretacjach nie było zbędnych gestów. Była za to prawda — czasem skromna, czasem bolesna, czasem ledwie muśnięta spojrzeniem.
Miała również drugie życie artystyczne, równie ważne, choć mniej widoczne: słuchowiska Teatru Polskiego Radia. W epoce, gdy głos aktora był narzędziem nie do przecenienia, jej timbre — łagodny, precyzyjny — potrafił zbudować pejzaż emocjonalny bez jednej ruchomej dekoracji. Radio ją kochało. A publiczność rozpoznawała w niej kogoś, kto umie opowiadać intymnie, bez ostentacji.
Prywatnie była żoną Tadeusza Minca, aktora i reżysera, jednego z tych ludzi, którzy – jak ona – potrafili oddać teatrowi całe swoje dorosłe życie. Ich dom był domem artystów, ale nie „cyganerii” — raczej ludzi poważnie traktujących swoją robotę. Razem wychowali syna, Marcelego, dziś scenarzystę i tłumacza.
Zmarła w 1995 roku i została pochowana na Wojskowych Powązkach. Groby aktorów bywają spokojne, nieoblegane — bo teatralna pamięć rządzi się dziwnymi prawami. Ale pamięć o pracy, o stylu, o sposobie bycia artystą — przetrwa, jeśli ktoś ją wypowie. I dlatego warto dziś o niej mówić.
W świecie teatru, który często karmi się legendą, przesadą i efektownością, Bohdana Majda-Minc pozostaje symbolem czegoś rzadkiego: uczciwego aktorstwa. Aktorstwa bez fajerwerków, ale z nieustannym szacunkiem do tekstu i widza. Może to właśnie tacy aktorzy tworzą fundamenty polskiego teatru — ci, którzy nie muszą być na pierwszym planie, by ich praca została na zawsze w pamięci innych.
Dziś, w rocznicę jej śmierci, przywołujemy jej imię z wdzięcznością. Za spokój, za rzetelność, za role, które nie krzyczały — a jednak potrafiły być słyszane. Za obecność, która pozostała.