Z reżyserem Adamem Opatowiczem rozmawia Jolanta Hinc-Mackiewicz – kierownik literacki Teatru Dramatycznego w Białymstoku
Kiedy rozpoczęła się Pańska współpraca z naszym teatrem?
Pierwszą moją przygodą z Teatrem Dramatycznym im. Aleksandra Węgierki było przedstawienie Cyrk Monty Pythona, które wyreżyserowałem ponad 10 lat temu.
A później powstała jeszcze muzyka do Pensjonatu Pana Bielańskiego?
Tak. Napisałem muzykę do Pana Bielańskiego, kiedy Marek Gierszał przygotowywał to przedstawienie.
Co tym razem wpłynęło na wybór tytułu do adaptacji? Czy to był motyw, czy fascynująca fabuła Pani Pylińskiej i sekretu Chopina?
Zafrapowało mnie kilka rzeczy w tej niedużej książeczce. Raz, że to jest historia polsko-francuska; dwa, że pojawia się tam Chopin, trzy, że pojawia się postać i historia polskiej nauczycielki bardzo ekscentrycznej i ekstrawaganckiej z nietypowym spojrzeniem na Chopina. Ważny jest też pewien aspekt dokumentalny tej książki. Ona jest teraz literacką opowieścią, ale została oparta na faktach. To jest bardzo intrygujące i miało ogromny wpływ na samego pisarza, jak się okazuje, Érica-Emmanuela Schmitta – pisarza dosyć poczytnego, przetłumaczonego na kilkadziesiąt języków na świecie i bardzo zdolnego autora dramatów, powieści, scenariuszy. I nagle po wielu latach taki polski wątek, troszeczkę sentymentalny z dosyć wzruszającym zakończeniem. Pobrzmiewają tam echa różnych polskich spraw: 1989 rok, czyli przełomowy rok dla Polski. Może to niuans, ale pokazuje, że gdzieś tamten czas jest ciągle żywy w losach wielu ludzi. Ujęło mnie to i pomyślałem o przedstawieniu, w którym poważnym, ciekawym aktorem będzie muzyka Chopina. Chciałem zrobić przedstawienie z aktorami nie potrafiącymi grać na fortepianie.
Czy muzyka decyduje o ulotnym czarze tej opowieści? To ona jest kluczem do przeniesienia atmosfery książki na scenę?
Można powiedzieć, że to nie jest wyrafinowana literatura, prawda? Że jest jakby powierzchowna, a z drugiej strony ma w sobie całą potęgę wrażliwości. Schmitt jest bardzo subtelny i wyczulony na niuanse dotyczące opisu człowieka, jego skomplikowania i emocjonalności. To wszystko widać, czuję to w tym pisarstwie i to mnie bardzo ujmuje. Pamiętam przedstawienie Oskar i Pani Róża, które zrobiła Anna Augustynowicz. W Teatrze Telewizji wyreżyserował je także Marek Piwowski. Bardzo mi się ono podobało, bo tam jest cała potęga wzruszających prawd w przyglądaniu się człowiekowi poprzez Schmitta. Należałoby powiedzieć o jeszcze jednej ważnej rzeczy: Jaki wpływ może mieć sztuka na życie człowieka? Schmitt opowiada o wpływie muzyki, jaki miała na bohatera i na niego jako autora.
To nie jest jednak mistyfikacja? On mówi tę prawdę o sobie?
Tak, autor to mówi o sobie, to nie jest wyssane z palca. Schmitt się rzeczywiście spotkał z Panią Pylińską najpierw we Francji, później w Polsce. Mamy to w książce. Sam jest zresztą pianistą i to całkiem przyzwoitym.
I wykształconym filozofem…
Tak i filozofem. Jak na człowieka, który nie uprawia zawodu pianisty, gra naprawdę nieźle. Zdaje sobie doskonale sprawę z tego, czym jest warsztat pianistyczny i czym się żywi, jakim „potworem” jest muzyka! Jakiego poświęcenia, jakiej daniny oczekuje od swoich gigantów, żeby z tego coś wyszło! Ogromny wysiłek, który trzeba poświęcić. A Schmitt to właśnie opisuje. To jest intrygujące, że sztuka może mieć taki wpływ – nie tyle na to, jak on gra, ale jakie ma myślenie, jaką ma wrażliwość! Co go dotyka, co czuje, jak pojmuje człowieka, świat, relacje?
Nie tylko muzyka jest tym „potworem” zabierającym artyście życie, ale sztuka w ogóle?
Tak, sztuka, jest „potworem”, który pozbawia czegoś, ale też bardzo dużo daje. I widać, że jemu jako pisarzowi dała bardzo dużo. To pajęczyna, która potem człowieka otacza, jakiś rodzaj woalu, z którego potem może czerpać i rozumieć trochę inaczej świat, na wielu innych poziomach niż człowiek, któremu to jest obce.
A jak to zrobić z aktorami, którzy nie grają na instrumentach?
Jeżeli mają wrażliwość, to da się przełożyć na język teatru. Obcuję z teatrem, w którym muzyka odgrywa bardzo dużą rolę.
Zauważyłam, że w repertuarze Szczecińskiego Teatru Polskiego, którym Pan kieruje, ogromna ilość Pańskich przedstawień ma charakter muzyczny?
Poprzez muzykę w jakimś sensie trafiłem do teatru. Pierwsze moje próby pisania muzyki, były pisaniem do przedstawień. Ale też fakt, że miałem bardzo ukonkretnione swoje fascynacje – może dlatego, że ojciec tego słuchał. Bo to był Kabaret Starszych Panów, to była Piwnica pod Baranami, Marek Grechuta, Jan Kanty Pawluśkiewicz, Agnieszka Osiecka, Jonasz Kofta. Tak zaczęło zapadać w serce, że pamiętam, kiedy będąc małym chłopcem w latach 60., widziałem, jak zbierali się u nas w domu sąsiedzi, żeby oglądać Kabaret Starszych Panów. Takie są początki, tak się reaguje na ten otaczający świat i chyba tak jest w tym przedstawieniu, że na młodego człowieka ma coś wpływ. Potem się okazuje, że to jest bardzo silne, że się odkłada w pamięci, głęboko w podświadomości i potem za jakiś czas pojawia się, wybucha jakąś serią „artystycznych erupcji”.
Pierwszy spektakl Pani Pylińskiej i sekretu Chopina zrealizował Pan w Teatrze „Bagatela” w Krakowie. Czy białostocka inscenizacja będzie się bardzo różnić do krakowskiej?
Nie odejdę od zasadniczego pomysłu – pokazanie muzyki w teatrze narzuca pewną formę. Próbowałem to zanalizować z Markiem Braunem – scenografem i kostiumografem. Doszliśmy do jakiegoś estetycznego porozumienia w tej kwestii. Będzie to forma, która uwiarygodni całą historię muzyczną – obecność muzyki w spektaklu i pokaże, że nie jest istotą tutaj, żeby artyści grali na instrumentach w sposób kunsztowny i wyrafinowany. Nie o tym jest to przedstawienie, ale jednak obecność muzyki jest tak duża i tak ważna, że jest nie tylko kontrapunktem, ale naprawdę jest piątym aktorem. Aktorzy tutaj są inni, więc będzie inna emocjonalność. Będzie inny rodzaj opowieści, która jest ciekawa, trochę zabawna, momentami bardzo przejmująca i liryczna. Ważny jest też motyw ciotki, która miała z Chopinem bardzo silne emocjonalne związki. Wpisuje się jako niezwykły, znaczący wątek, dotykający istoty życia, śmierci i miłości.
Jak kobiety określają postać głównego bohatera w jego życiu: od dzieciństwa, po młodość i wiek dojrzały, skoro to opowieść autobiograficzna o Éricu-Emmanuelu Schmitcie?
Kobiety mają ogromny wpływ na mężczyzn. Im mają większy, tym lepiej dla mężczyzny. Kobiety potrafią obudzić w nim całą głębię wrażliwości. Są inspiracją. Oczywiście potrafią też go zniszczyć.. Artysta, kochający kobietę może stworzyć wielkie dzieła i ze szczęścia, i z rozpaczy… W tym przedstawieniu jest mowa o relacji George Sand i Fryderyka Chopina, bardzo dziwnej, ale mającej ogromny wpływ na kompozytora. Chopin to postać zbudowana z „megawrażliwości”. Żył niespełna 40 lat. Nie miał za wiele czasu na napisanie wszystkiego, o czym zapewne marzył. W tym, co stworzył, George Sand miała niewątpliwie swój udział.
Na ile w dzisiejszym świecie, w którym podważa się wszelkie autorytety, poruszy widza relacja mistrz – uczeń?
Dzisiaj ta relacja mistrz – uczeń jest w zaniku. Odchodzi powoli w niebyt.
Schmitt pokazuje w tej książce, ile zawdzięcza swojej nauczycielce, jakie przestrzenie w nim otworzyła…
To jest widoczne w takim bardzo prostym, oczywistym stwierdzeniu Pani Pylińskiej: „Pan pisze!” I choć on się do tego nie przyznaje, nauczycielka powtarza: „Wiem, że pan pisze”. Czyli widzimy, że ona mu się przygląda, że próbuje się o nim czegoś dowiedzieć, niekoniecznie od niego samego. Pokazuje, że to relacja dwustronna, wykraczająca poza samą muzykę, wchodząca głęboko w najbardziej intymne zakamarki duszy i serca.
Nie wiem, na ile ta historia uwodzi? Na ile zainteresuje? Zobaczymy. Muszę to oceniać przez własną wrażliwość. Mnie się wydaje, że w tej opowieści coś jest.
Jak Pan ujął motyw polskości w spektaklu?
Nie sądziłem, że ta książka mnie tak dotknie, ale gdy w finale Pylińska mówi, że wyjeżdża, bo Polska się budzi, pomyślałem, że my jesteśmy taką rzeczywistością, która cały czas musi się budzić. I dlatego Chopin jest teraz ważny, żeby przypomnieć, że się musimy budzić. Bo zapominamy, łatwo się przyzwyczajamy. Przedziwna jest ta nasza natura – znowu musimy się uderzyć młotkiem w głowę, ciągle coś przepracowujemy od nowa. To jest miłe, że Francuz pisze tak o polskiej nauczycielce.
Czy jest to jakiś odprysk tej fascynacji polskością, polskim karnawałem Solidarności?
Tak, rzeczywiście wtedy we Francji i jeszcze wcześniej – w latach 70. odbierano Polskę chyba jako taką krainę, która w systemie sowieckim nagle się budzi z nieprawdopodobnego stanu uśpienia i pokazuje swoją witalność i chęć walki z niemożliwym.
Dziękuję za rozmowę i życzę wspaniałego przyjęcia premiery przez publiczność.