Czasem zdarza się coś prawdziwego.
Można oczywiście przyjąć, że cała rzeczywistość jest prawdziwa. Prawdziwy jest człowiek, z którym rozmawiamy, jego ciało, jego głos, jego zapach. Prawdziwa jest przyroda w każdym jej elemencie – od zbutwiałego liścia dębu wypatrzonego pośród miliona innych liści aż po kruka krążącego nad koronami sosen. Zresztą prawdziwość człowieka wydaje mi się niekiedy wyjątkowo dojmująca. Od czasu do czasu mam po prostu ostre poczucie realności bytu. Jakby spośród ludzi na moment wyłonił się człowiek, pozbawiony ogólności, a wyposażony w szczególność, coś jak ptak, który wleciał przez otwarte okno do pokoju. To już nie jakiś tam ptak, jakiś tam człowiek, ale coś, z czym musisz się zmierzyć. Pisze Jarosław Jakubowski w felietonie dla portalu Teatrologia.info.
Wiem, że brzmi to mętnie, bo też o mętnych stanach próbuję tu opowiedzieć. W teatrze takie stany to w zasadzie normalka, normalka sztucznie generowana. Cielesność aktora i cielesność widza. Pot, łzy, fizjologia wystawione na pokaz. Kiedy jeszcze chodziłem regularnie do teatru bywało, że czułem się gwałcony przez oczy i uszy. Nagie ciało aktora czy aktorki stało się emblematem, czymś tak oczywistym, że nikt już nie pytał „po co?”. Reżyserzy zwykle uzasadniali to przekraczanie granic intymności między aktorem i widzem jakimiś modnymi sloganami albo nie zniżali się do jakichkolwiek wyjaśnień, w końcu sztuka powinna uzasadniać sama siebie. Nagość nie jest niczym naturalnym, ponieważ od zarania człowiek starał się czymś okryć, na przykład żeby uchronić się przed warunkami klimatycznymi. W tym sensie rozumiem nagość w teatrze – jako coś sztucznego, jako specyficzny kostium. Jednak ten kostium mnie zwykle przeszkadzał w odbiorze spektaklu. Ileż można być „wytrącanym ze strefy komfortu”? Jestem gorącym zwolennikiem czwartej ściany. Dajcie mi więcej sztuczności, ale nie rozbierajcie się, bo nie ma już niczego więcej do pokazania. Ciało aktorskie ma służyć realizacji dzieła scenicznego, nie przesłaniając go cielesnością właśnie. Poza tym – wszystko już było i to było o wiele bardziej niż się dzisiejszym „nowatorom” wydaje. Od dawna marzy mi się wielki reset w polskim teatrze. Zatrzymanie się w dążeniu do łamania wielokrotnie już złamanych tabu. Chłopcy i dziewczynki, zatrzymajcie się, przystańcie, wsłuchajcie w siebie, w drugiego/drugą, w ciszę, poodychajcie trochę. Pomilczcie.
Ponieważ jednak mamy do czynienia z teatrem systemu domkniętego, o którym pisałem ostatnio, żaden reset nie jest możliwy. Nie w obecnych uwarunkowaniach. Zdaję sobie sprawę, że mój głos jest głosem kogoś z głębokiego zaplecza teatru, kogoś, kto przez spółdzielnię teatralną został sklasyfikowany jako nienadający się do reedukacji. Ta ekskluzja daje mi jednocześnie wolność – mówienia wprost i bez oglądania się na środowiskowe sympatie i antypatie. O jakości teatru polskiego A.D. 2022 wypowiedziała się już w znakomitym podsumowaniu Małgorzata Piekutowa. Dorzuciłbym może do niego uwagę dotyczącą mojego dramaturgicznego poletka. Konkursy na współczesne sztuki teatralne zostały obsadzone przez tych samych ludzi, występujących jedynie w różnych konfiguracjach. Patrząc na skład jury, z góry wiadomo kto wygra albo raczej jaki rodzaj tekstu wygra. Za przeproszeniem, znowu jakiś zakalec na zadany, aktualnie nośny temat. Jeśli dwa lata temu „strajk kobiet”, to rok temu pandemia, w tym Ukraina i tak dalej. Wszystko oczywiście podlane sosem lewicowej wrażliwości, krytyki kapitalizmu, Kościoła katolickiego, bla bla bla… Zastanawiam się, czy zasiadający w komisjach konkursowych profesorowie nie czują zwyczajnej żenady tej sytuacji. Tak czy inaczej niech wiedzą, że uczestniczą w zabijaniu polskiej dramaturgii poprzez jej ideologiczne duszenie. Tym bardziej to smutne, że odbywa się czasem pod auspicjami instytucji państwa. Poddaję to pod rozwagę Ministerstwu Kultury i Dziedzictwa Narodowego.
Mimo wszystko – wierzę w teatr. Wierzę w teatr, w którym czasem zdarza się coś prawdziwego. Tak jak na spektaklu TR Warszawa na podstawie Koncertu życzeń Franza Kroetza kilka lat temu podczas Festiwalu Prapremier w Bydgoszczy, kiedy po koncercie aktorskim Danuty Stenki długo, bardzo długo nie mogłem otrząsnąć się z litości i trwogi. Mój Boże, jakie to stare i wyświechtane pojęcia, a przecież właśnie dlatego tak za nimi tęsknię. Chciałem tu użyć liczby mnogiej, lecz pilnuję się, by nie popaść w ton trybuna. Już i tak ich zbyt wielu. Ale niech tam, wierzę, że nie jestem sam z moją tęsknotą za teatrem prawdziwym. Przecież gdybym nie wiedział, że taki istnieje, nie byłoby sensu kruszyć kopii.
Honor sztuk performatywnych na obszarze między Odrą a Bugiem oraz Bałtykiem a Tatrami ratuje teatr operowy. Miałem sposobność być na koncercie sylwestrowym w Operze Nova w Bydgoszczy, na który złożyły się operowe, operetkowe i musicalowe szlagiery w zapierającej dech w piersi scenografii, ze wspaniałą grą świateł, a przede wszystkim z udziałem wysokiej klasy wykonawców – orkiestry pod batutą maestro Macieja Figasa, chóru, baletu oraz solistów, wśród których można było podziwiać doświadczonych już artystów, jak i tych reprezentujących wschodzące pokolenie. Siedziałem sobie na wypełnionej po ostatnie miejsce ośmiusetosobowej widowni, podziwiałem kunszt realizacyjny tego skomplikowanego przedsięwzięcia i zastanawiałem się, dlaczego tak nie może być w teatrze dramatycznym? Przecież jest publiczność, którą nazwać można kulturalną, a więc będącą za pan brat z tradycją i współczesnością szeroko pojętej kultury, publiczność, którą cechuje smaczny snobizm na sztukę wysokiej jakości, publiczność, która przychodzi do opery nie tylko dlatego, że tak wypada, ale i dlatego, że to czyni człowieka mądrzejszym i szlachetniejszym. Skoro jest publiczność, to dlaczego nie daje się jej teatru, na który zasługuje – opartego na dobrej literaturze i na dobrym wykonawstwie? Dlaczego zamiast tego traktuje się ją jako zbiorowego uczestnika eksperymentu socjologicznego pod hasłem „rozpieprzmy wszystko i zobaczymy, co się stanie”?
Takie to pytania zadawałem sobie a muzom w ten sylwestrowy wieczór w lśniącej od świateł Bydgoszczy, gdzie właśnie zaczął się Rok Andrzeja Szwalbego, z racji stulecia urodzin tego twórcy bydgoskiej filharmonii, opery i Akademii Muzycznej (z państwową szkołą muzyczną na dokładkę). Tak, czasem zdarza się coś prawdziwego. I chwała takim tytanom jak Andrzej Szwalbe, że ma gdzie się zdarzać.