EN

2.01.2024, 16:41 Wersja do druku

Choć goni nas czas...

„tik, tik… BUM!” Jonathana Larsona w reż. Wojciecha Kępczyńskiego w Teatrze Muzycznym Roma w Warszawie. Pisze Małgorzata Jęczmyk-Głodkowska na blogu Z pierwszego rzędu. 

fot. Karol Mańk/ mat. teatru

Jonathan David Larson (1960-1996) mieszkał w Nowym Jorku. Od dzieciństwa pasjonowała go sztuka. Uczył się gry na pianinie i trąbce, działał w szkolnym chórze, brał udział w przedstawieniach. Na studiach zaczął komponować. Pomiędzy 1983 a 1990 rokiem pracował nad musicalem „Superbia”, mając nadzieję, że dzieło to okaże się przepustką na Broadway. W końcu zwrócił na niego uwagę sam Stephen Sondheim! Tymczasem, aby mieć za co żyć i z czego opłacić czynsz (zajmował niezbyt prestiżowe lokum na Dolnym Manhattanie), w weekendy był kelnerem. A ponieważ czas płynął, sukces nie nadchodził, za to rosła jego frustracja – dał jej upust, pisząc tekst, który określił mianem „rockowego monologu”…

Jego bohater, Jon, mieszka w Nowym Jorku. Jest utalentowanym kompozytorem. Wierzy, że musical „Superbia”, nad którym pracuje od dłuższego czasu (liczonego w latach), okaże się przepustką na Broadway. W końcu zwrócił na niego uwagę sam Stephen Sondheim! Tymczasem, aby mieć za co żyć i z czego opłacić czynsz, jest kelnerem. A ponieważ czas płynie, Jon zbliża się do trzydziestki – symbolicznej granicy między młodością i „prawdziwą” dorosłością, a sukces nie nadchodzi – rośnie jego frustracja…

Larson prezentował swój tekst – najpierw pod tytułem „30/90”, potem jako „Boho Days”, wreszcie – „tik, tik… BUM!” – akompaniując sobie na pianinie, z towarzyszeniem sekcji rytmicznej. Kilka lat po jego nagłej śmierci (wyczekiwane uznanie przyszło za późno – Larson zmarł w dzień premiery swego musicalu „Rent”, który okazał się wielkim przebojem, z powodu pęknięcia tętniaka aorty) dramaturg David Auburn zrekonstruował „tik, tik… BUM!” na podstawie pozostawionych przez autora wersji scenariusza, a z monologu uczynił spektakl dla trzech aktorów. Od 18 listopada ubiegłego roku można go oglądać na Novej Scenie Teatru Muzycznego ROMA.

Nie da się ukryć, że wątki autobiograficzne są istotnym budulcem „tik, tik… BUM!”, jednak jest w spektaklu ten rodzaj szczerości i prawdy, które czynią go uniwersalnym. Dążenie do realizacji marzeń i zderzenie się z rzeczywistością, motyw przyjaźni, miłości, choroby – kwestie, które w nim wybrzmiewają, każdy może przefiltrować przez swoją wrażliwość i przełożyć na osobiste doświadczenie. Własne ambicje kontra oczekiwania społeczeństwa czy rodziny – kto nigdy nie musiał odpowiadać na zbyt intymne pytania przy świątecznym stole, niech pierwszy rzuci biletem. Jest tu też miejsce na szyderczy portret wielkiej firmy i korporacyjnego myślenia, a nawet na podkreślenie nieocenionej roli słodyczy w życiu człowieka – wbrew wszystkim dietetykom świata.

Realizacja musicalu na Novej to ogromny atut spektaklu. Niewielka przestrzeń została doskonale zagospodarowana przez scenografa i reżysera światła Mariusza Napierałę. Używając prostych środków wyrazu, stworzył wnętrze nowojorskiego, nieco zapyziałego loftu z pianinem pośrodku i obowiązkową kanapą, oblepionego wyblakłymi plakatami z wielkich musicali – widomym znakiem świata, do którego dąży Jon. Schody prowadzą na dach, z którego rozciąga się widok na miasto nieograniczonych (teoretycznie) możliwości. Dwa krzesła przeobrażają się na chwilę w wnętrze luksusowego samochodu, pianino staje się stołem w eleganckiej restauracji, a biurko – ladą w cukierni. Ustawiony na środku mikrofon zmienia loft w salę prób. Wszystko zależy od wyobraźni publiczności. I od aktorów, którzy ją poprowadzą za sobą. A ci są tuż obok, na wyciągnięcie ręki. Można popatrzeć im w oczy (lub opuścić wzrok pod ich spojrzeniem). Dzięki tym zabiegom opowieść wybrzmiewa prawdziwiej i intensywniej.

Piotr Janusz gra Michaela, przyjaciela i współlokatora Jona, który na początku wydaje się jedynie uroczym wesołkiem, a niektóre ich wspólne sceny przywodzą na myśl relację Chandlera i Joeya z „Przyjaciół”. Jednak aktor dyskretnie dodaje do portretu Michaela kolejne barwy. Sprawia, że przestaje się w nim widzieć oportunistę, który za ubezpieczenie, świetną brykę i mieszkanie sprzedał marzenia o aktorskiej karierze. Odkrywa przed widzami osobisty dramat bohatera, który pragnie zaznać odrobiny szczęścia w świecie niepozwalającym mu naprawdę być sobą.

fot. Karol Mańk

Dziewczyna Jona, Susan, chce wspierać swojego partnera, a jednocześnie twardo stąpa po ziemi. Zdolna tancerka zajmuje się kształceniem pozbawionych talentu dzieci zamożnych rodziców o wybujałych ambicjach, ale praca nie przynosi jej satysfakcji. Ma poczucie, że oboje z Jonem stoją w miejscu, czekając na coś, co być może nie nadejdzie. A gdyby tak coś zmienić? Zamieszkać poza centrum, pomyśleć o stabilizacji? Anastazja Simińska jest niezwykle autentyczna jako dziewczyna, która waha się pomiędzy realizacją własnych potrzeb a chęcią bycia przy najbliższej osobie.

Warto dodać, że Anastazja Simińska i Piotr Janusz grają też szereg epizodycznych ról – ona m.in. agentkę, matkę Jona, szefową agencji reklamowej czy aktorkę Karessę, a on – jego ojca i sprzedawcę w cukierni. Zadania te wykonują koncertowo, sygnalizując ekspresowe metamorfozy modulacją głosu, zmianą miejsca, użyciem pojedynczych rekwizytów, jak kapelusz czy telefon.

W rolę głównego bohatera i narratora „tik, tik… BUM!” wciela się Maciej Pawlak, jedno z najważniejszych nazwisk w młodym polskim musicalu, aktor wszechstronny i obdarzony wyjątkowym głosem. Przez ponad półtorej godziny nie schodzi ze sceny, konsekwentnie prowadząc postać i prezentując kawał dojrzałego aktorstwa. Jest refleksyjny, zabawny i autoironiczny bez niepotrzebnych przerysowań. Wyposaża swego bohatera w nadzieję mimo poczucia niespełnienia, dystans do siebie pomimo rozczarowań. Daje mu też sporo ciepła, dzięki któremu właściwie zapomina się, że Jon jest także skupionym na sobie, raniącym najbliższych egoistą.

Różnorodne piosenki pozwalają na zaprezentowanie wokalnej biegłości trojga artystów. Autor przekładu Michał Wojnarowski po raz kolejny dowodzi, jakiej klasy jest fachowcem (jestem zachwycona tym, jak pięknie używa imiesłowów w swych tłumaczeniach). W muzyce przeplatają się broadwayowskie songi (Niedziela”), wyraziste rockowe riffy („Trójka z przodu”, „Koniec”), delikatne ballady („Jej śmiech”) czy fragmenty inspirowane latynoskimi brzmieniami („Słodycz-cukier”) – a wszystko ujęte w cudzysłów i potraktowane z przymrużeniem oka, w popisowym wykonaniu przygotowanego przez Jakuba Lubowicza czteroosobowego zespołu.

Inscenizacyjne umiarkowanie połączone z błyskotliwością i reżyserskim doświadczeniem Wojciecha Kępczyńskiego sprawia, że poszczególne sceny spięte piosenkami komponują się w zgrabną, podaną w wartkim tempie całość, w której obraz nie przesłania tego, co najważniejsze – treści.

„tik, tik… BUM!” to spektakl, który koniecznie trzeba wziąć pod uwagę w planach teatralnych na nowy rok. O ile tylko zdobędzie się bilety, które rozchodzą się z szybkością światła.

Na zakończenie nie mogę nie podzielić się refleksją, która przyszła mi do głowy, gdy po raz pierwszy usłyszałam utwór „Trójka z przodu”. Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale to jeszcze nie koniec! Nawet mając „z przodu” jeszcze wyższą cyferkę, można zapamiętać, że miało się iść do teatru, nie zapomnieć, gdzie rzeczony teatr się znajduje, a nawet – absolutny szok! – podążyć tam bez balkonika ułatwiającego poruszanie się. Drodzy trzydziestolatkowie – jest nadzieja!

Tytuł oryginalny

Choć goni nas czas…

Źródło:

zpierwszegorzedu.pl
Link do źródła

Autor:

Małgorzata Jęczmyk-Głodkowska

Data publikacji oryginału:

01.01.2024