Odeszli niemal jeden po drugim. Najpierw Witold Sadowy, nestor polskiego aktorstwa, a kilka dni później Janusz Leśniewski, młodszy od niego ponad trzydzieści lat. Dzieliły ich niemal dwa pokolenia - pisze Tomasz Miłkowski w Dzienniku Trybuna.
Gdyby nie ten zbieg wydarzeń, Witold Sadowy (1920-2020) zapewne nakreśliłby sylwetkę młodszego kolegi Janusza Leśniewskiego (1951-2020), który zaznaczył się na scenie kilkoma ważnymi rolami. Sadowy miał we zwyczaju tak czynić od 35 lat. Dlatego nazywano go „Charonem aktorstwa polskiego". Swoimi wspomnieniami-nekrologami żegnał kolegów, wysupłując z pamięci jakieś detale, które wielu innym umykały. „Nekrologi Sadowego, które pisał nieprzerwanie od 1985 roku - zauważył w swoim wspomnieniu o Nestorze Łukasz Maciejewski - były krótkie, rzetelne, życzliwe.
Zwłaszcza postaci z drugiego, trzeciego aktorskiego planu, których kariera zakończyła się w latach pięćdziesiątych czy sześćdziesiątych ubiegłego wieku, w prywatnych klepsydrach Sadowego, otrzymywały imiona i nazwiska, dorobek, zasługi, należną część zachwytów". Charon dobrze zasłużył się pamięci, zwłaszcza tych z drugiego planu, gorzej zapamiętanych, których chociaż na chwilę wydobywał z cienia. Sam przecież do nich należał. Nigdy nie został gwiazdorem ani artystą prowadzącym. Należał do tzw. aktorów pożytecznych, podobnie jak Leśniewski.
Zaczynali bardzo obiecująco - jedną z pierwszych ról Witolda Sadowego był Chłopiec z Deszczu z „Dwóch teatrów" Jerzego Szaniawskiego w reżyserii Jana Kochanowicza na deskach Teatru Powszechnego (1947). Janusz Leśniewski zagrał w warszawskiej PWST główną rolę Konrada w „Wyzwoleniu" Stanisława Wyspiańskiego w reżyserii Zygmunta Hubnera. Mogło to zapowiadać błyskotliwą karierę teatralną. Ale tak się nie stało.
Janusz zagrał wprawdzie kilka ważnych ról u Machulskich w Teatrze Ochoty (m.in. Doktor Rank w „Norze" Ibsena) czy w Teatrze Popularnym (Miody Edelman w adaptacji „Zdążyć przed panem Bogiem" Hanny Krall w reżyserii Kazimierza Dejmka), ale nie wspiął się na szczyt, pozostał na drugim planie. Kto wie, może dlatego, że był obdarzony zbyt wieloma talentami. Komponował dobrze skrojone scenariusze przedstawień, trochę reżyserował, bywał kierownikiem produkcji, przez kilka lat pracował jako dziennikarz w Ośrodku warszawskim TVP, z pasją oddawał się pracom organizatorskim w Związku Artystów Scen Polskich. Koledzy powierzali mu odpowiedzialne funkcje, był przez pewien czas szefem Komisji Rewizyjnej stowarzyszenia, a dosłownie trzy tygodnie temu został przewodniczącym Sekcji Repartycyjnej Innych Form Audiowizualnych.
Nigdy nie zszedł ze sceny. Scenę znajdował sobie tam, gdzie się dało. Niewolnik teatru grał nawet na ulicy, podejmując się roli aranżera czy wodzireja imprez rozrywkowych i handlowych, a w ostatnich latach ze szczególną pasją oddając się ulicznym prezentacjom ulubionej sceny przybycia Paderewskiego do warszawskiego hotelu Bristol.
Nie były to zajęcia traktowane jak chałtura. Janusz swoim talentem i organizacyjną zapobiegliwością wspierał działania, które miały uodpornić rodaków na głupotę i anty europejską gadaninę. Dlatego tak ochoczo wsparł pomysł Olgierda Łukaszewicza, aby założyć fundację „My - obywatele Europy". Działał u jego boku niestrudzenie podczas organizowanych w różnej formie widowiskach plenerowych „Konstytucja dla Europy 1831", opartych przede wszystkim na pionierskiej konstytucji europejskiej Wojciecha Jastrzębowskiego, żołnierza powstania listopadowego, który w czasach powstania słał Europie swoją konstytucję-manifest. To by! pierwszy taki dokument, który wyprzedził późniejsze projekty pokojowej integracji narodów Europy.
Największa taka impreza miała miejsce 9 lipca 2016 roku na warszawskiej Agrykoli u stóp Pałacu Ujazdowskiego z udziałem ponad setki wykonawców, aktorów, chórów, rekonstruktorów i statystów. Reżyserował Łukaszewicz, ale cugle trzymał Leśniewski, pilnując, żeby wszystko wypadło jak należy, jak to sobie Łukaszewicz wymarzył. Trochę im pomagałem i wiem, z jakim zapałem Janusz oddawał się tej pracy. Wyszło pięknie. Zresztą zawsze wszystko robił z przekonaniem - albo nie robi! w ogóle. Nie mogłem znaleźć słów wdzięczności za jego wsparcie w poszukiwaniu materiałów ikonograficznych do książki, pisanej z Olgierdem Łukaszewiczem, „Seksmisja i inne moje misje".
Czasem do siebie dzwoniliśmy. Forest, bo tak lubił się nazywać i tak był nazywany przez kolegów, pytał, czy nie mam jakieś książki, która była mu natychmiast i to absolutnie potrzebna, albo zapraszał na kolejny przejazd triumfalny Ignacego Paderewskiego. Do głowy mi nie przyszło, że chorował na serce - zawsze pełen zapału i nowych pomysłów. Olgierd Łukaszewicz pożegnał go pięknymi słowami: „oddany sercem społeczności artystów. Świecił przykładem zaangażowanego obywatela, patrioty, demokraty. Bezinteresowny romantyk, nie szczędził sił. Melpomena była jego Muzą i uskrzydlała do artystycznych wyzwań. Wspierał mnie w trudnych latach prezesury ZASP. Był współtwórcą fundacji My obywatele UE, popularyzował projekt „Konstytucji dla Europy 1831" patrona fundacji W.B. Jastrzębowskiego. Był moim serdecznym, wypróbowanym przyjacielem. Rozczulająco przywiązany do Joasi Korzeniowskiej, tancerki baletu TN. Joasiu bardzo współczuję... Olgierd Łukaszewicz".
Charon i Forest nigdy (chyba) nie spotkali się na scenie, jeśli nie liczyć imprez charytatywnych. Witold Sadowy zszedł ze sceny ponad 30 lat temu rolą Feldmarszałka w „Gałązce rozmarynu" Zygmunta Nowakowskiego w reżyserii Ignacego Gogolewskiego. Ale z teatru nie wyszedł, pozostał wiernym teatromanem, którego do niedawna można było spotkać niemal na każdej warszawskiej premierze. Ostatni raz widzieliśmy się na premierze „Prób" Bogusława Schaeffera w reżyserii Mikołaja Grabowskiego w jego ulubionym Teatrze Polonia. „I tak mnie boli - tłumaczył mi - wszystko jedno, czy zostanę w domu, czy pójdę do teatru. Wolę, jeśli mnie strzyka tu i tam, ale w teatrze". I zaprosił mnie na swój jubileusz, setną rocznicę urodzin, który odbył się w Teatrze Ateneum 7 stycznia 2020, połączony z promocją jego najnowszej książki „Przekraczam setkę. Zapis wspomnień 2018-2019" (2020).
Po pióro sięgnął jeszcze jako czynny zawodowy aktor. Pisywał felietony teatralne do warszawskich gazet: „Życia Warszawy", „Życia Codziennego", „Słowa", „Expressu Wieczornego" i nowojorskiego „Nowego Dziennika", zanim rozpoczął cykl swoich tekstów pożegnalnych. Ponieważ i mnie zdarzało się pisywać do niektórych z nich, a więc byliśmy kiedyś kolegami z redakcji. Felietony te i wspomnienia składały się z czasem na Jego książki. A wydał ich niemało: „Teatr - plotki, aktorzy, wspomnienia zza kulis" (1994), „Teatr za kulisami i na scenie" (1995), „Ludzie teatru - mijają lata, zostają wspomnienia' (2000), „Czas który minął" (2009), „A życie toczy się dalej" (2016), „Jedyne, co mi zostało: pamięć. Zapis wspomnień 2015-2018" (2018), a więc powstało ich przez ćwierć wieku siedem, wliczając tę ostatnią, opublikowaną z okazji „setki", za którą Sadowy otrzymał certyfikat najstarszego autora książek w Polsce.
Czasem pisywał też krótkie recenzje, w których oceniał obejrzane premiery. Dawał wyraz swoim dawnym upodobaniom, ceniąc przede wszystkim aktorski warsztat i szacunek dla tekstu. Często rozmawialiśmy po premierach, z wzajemną zresztą chęcią, choć rzadko zgadzaliśmy się w ocenach. Sadowy miał jednak „licencję na zabijanie": ktoś, kto żyje tak długo i nie tylko widywał, ale grał na scenie z Osterwą miał prawo do swoich kapryśnych recenzji. Kiedy ktoś się upierał, że trzeba by temu „młodemu" recenzentowi utrzeć nosa, Ewa Kwiecień mawiała: „Witek jest pod ochroną". A poza tym, cóż to była za frajda obcować z oceną przedstawienia wedle kryteriów niestosowanych już od mniej więcej półwiecza.