„Daisy” Konrada Imieli w reż. autora w Teatrze Dramatycznym w Wałbrzychu. Pisze Kamil Bujny w portalu Teatrologia.info.
Jak należy opowiadać o postaciach, o których krąży wiele legend i przekazywanych z pokolenia na pokolenie historii? Nie jest to z pewnością łatwe, szczególnie wtedy, gdy dana osoba jest ściśle związana z miejscem, w którym chcielibyśmy o niej mówić. Konrad Imiela, dyrektor artystyczny wrocławskiego Teatru Muzycznego Capitol, stanął przed podobnym zadaniem, wystawiając w Teatrze Dramatycznym w Wałbrzychu spektakl o słynnej dwudziestowiecznej księżnej żyjącej w pobliskim Zamku Książ, a także w górnośląskim pałacu w Pszczynie.
Daisy, a właściwie – Maria Teresa Oliwia Hochberg von Pless, w tym przypadku to nie tyle baronowa, księżna, bohaterka zbiorowej wyobraźni, ile osoba ze wszech miar prywatna, postać bardzo intymnie poprowadzona. Choć wydawałoby się, że zapamiętana nade wszystko z filantropii niemiecka arystokratka pochodzenia angielskiego, przynajmniej tutaj, na Dolnym Śląsku, jest wszystkim dobrze znana, to, oglądając wałbrzyski musical, można dojść do wniosku, że wcale tak nie jest. Reżysera nie interesuje bowiem jej status społeczny i związane z nim przywileje, lecz codzienne życie, normalne, ludzkie emocje. Z tego też powodu akcję widowiska wyznaczają dwa tragiczne zdarzenia: ślub bez miłości (bohaterka kilkukrotnie powtarza granemu przez Michała Koselę Hansowi Heinrichowi von Pless, że go nie kocha) oraz śmierć Daisy poprzedzona chorobą i koniecznością opuszczenia zajętego przez nazistów Zamku Książ. Przedstawienie, choć pozbawione antraktu, zdaje się mieć dwie części: pierwsza może rozczarowywać, druga „wyjaśnia” to rozczarowanie. Pomiędzy nimi znajduje się kluczowa dla całego spektaklu scena, podczas której pełniąca funkcję narratorki Agnieszka Kwietniewska zatrzymuje akcję i zwraca się do publiczności z pytaniem o cel przyjścia na musical: „Czego chcecie?” – zdaje się mówić – „Prawdy czy pięknej historii? Człowieka czy bohaterki popkultury?”. Swój fantastycznie, bardzo żywo wygłoszony monolog, utrzymany językowo w stylu powieści Doroty Masłowskiej, puentuje słowami: „Pamięć od pamiętnika ulotność odróżnia”, przywołując w ten sposób kontekst spisywanych przez księżną wspomnień (wydanych między innymi w tomie Taniec na wulkanie). To ważny dla spektaklu moment – ujawnia on rzeczywistą perspektywę, z której twórcy chcieliby opowiadać o Daisy: przez pryzmat nie historii, lecz emocji. Stają się one swoistym łącznikiem między przeszłością a teraźniejszością, a przekonująco grana przez Kwietniewską postać Pani Magdy (jest to jedyna bohaterka o współczesnym imieniu, nieucharakteryzowana na dwudziestowieczną modę) zwraca na to naszą uwagę. Choć od śmierci arystokratki w przyszłym roku minie osiemdziesiąt lat, to jej doświadczenia wydają się wciąż aktualne – choćby w kontekście prawa i sposobu zabierania głosu przez kobiety (Daisy, która chciałaby w jednej ze scen rozmawiać o wojnie, powinna lepiej, zdaniem otaczających ją mężczyzn, coś ładnie zaśpiewać).
Zespół wałbrzyskiego teatru, by pokazać ludzką stronę księżnej, podejmuje się gry z konwencją musicalu: twórcom wcale nie chodzi o stworzenie widowiskowego przedstawienia, lecz o wyostrzenie jego gatunkowych cech. Wszystko po to, by opowieść przekierować z Daisy na odbiorcę i jego oczekiwania. Obiektywnie rzecz biorąc, większość obsady nie wypada najlepiej w partiach śpiewanych – słychać, że w wielu piosenkach wykonawcom brakuje warsztatu do tego, by podołać musicalowym wymaganiom (zwłaszcza w scenach, w których piosenkom towarzyszy przygotowana przez Jacka Gęburę choreografia). Zdaje się o tym świadczyć również decyzja Imieli o obsadzeniu w głównej roli aktorki spoza zespołu. Jak zaznaczył sam reżyser w wywiadzie udzielonym „Gazecie Wyborczej”, zależało mu na tym, by Daisy zagrała „aktorka, która świetnie śpiewa” i wybór padł na charyzmatyczną, przykuwającą uwagę Małgorzatę Walendę (na co dzień związaną z Teatrem Nowym w Poznaniu), która rzeczywiście bardzo dobrze odnajduje się w piosenkach. Nie można mieć jednak o to do nikogo mieć pretensji – Teatr im. Szaniawskiego nie jest teatrem muzycznym, lecz dramatycznym. Formuła musicalu została tu wybrana w innym celu – jako przynęta dla widzów.
Czego możemy oczekiwać, wybierając się na musical traktujący o księżnej? Wiadomo – pięknych kostiumów, tiulów, pałacowej scenografii i pereł. Te ostatnie wydają się w przypadku Daisy nadzwyczaj zasadne, gdyż o jej długim i drogocennym naszyjniku krążą liczne legendy (ponoć została wraz z nim pochowana!). Twórcy niejako wychodzą tym oczekiwaniom naprzeciw, nie tylko umieszczając postaci w zamarkowanej zaledwie pałacowej przestrzeni (na scenografię, za którą odpowiada Anna Haudek, składa się długi, ustawiony wzdłuż sceny, stół oraz liczne zwisające z góry firanowe zasłony), lecz także odpowiednio przygotowując foyer i program – w holu meble poprzykrywano tiulowym materiałem, a do każdego z programów dołączono bransoletkę z perłą. Na tym jednak luksus otaczający arystokratkę zdaje się kończyć, bo życie Daisy – poza kilkoma szczęśliwymi chwilami – było naznaczone cierpieniem: małżeństwem bez miłości zakończonym rozwodem, zdradą, dwiema wojnami, tęsknotą i chorobą prowadzącą do paraliżu (pod koniec bohaterka porusza się na wózku inwalidzkim). Zanim jednak zdamy sobie z tego sprawę, będziemy nieco rozczarowani; do wspomnianej wcześniej sceny z Kwietniewską zastanawiamy się, po co właściwie ten musical powstał – przez pierwsze kilkanaście minut nie tylko nie opowiada ciekawie o tytułowej bohaterce, lecz także nie wybrzmiewa przebojowymi piosenkami. Wydaje się zupełnie nietrafiony. Dopiero z czasem – za sprawą wyostrzania w strukturze spektaklu jego teatralności, przełamywania czwartej ściany oraz coraz częstszego zwracania się przez aktorów w stronę widzów – zaczyna obrastać kontekstami i ujawniać swój metateatralny charakter. Imiela przygotował bowiem dość zaskakujący spektakl, którego dramaturgia opiera się na demaskowaniu zarówno własnej gatunkowości, jak i narracji o życiu księżnej. Widzowie, przychodząc na „pierwszy wałbrzyski musical”, mogą oczekiwać opowieści o niezwykłym życiu arystokratki, tymczasem spektakl traktuje zupełnie o czymś innym; jest to przedstawienie nie tyle biograficzne, ile przywracające Daisy podmiotowość poprzez symboliczne odrzucenie wszystkiego tego, co przez dekady narosło wokół jej osoby. Wałbrzyska księżna – na przekór mechanizmom znanym nam na przykład ze sposobu funkcjonowania w kulturze Windsorów, brytyjskiej rodziny królewskiej – nie jest tu celebrytką z przeszłości, lecz określoną osobą, nieucieleśniającą tych wszystkich cech, które chcielibyśmy jej przypisać. Jest marginalizowana przez mężczyzn, pokrzywdzona przez historię i niepewna własnej atrakcyjności. Co jakiś czas, przez cały spektakl, powtarza to samo pytanie: „czy ja jestem interesująca?”. Trudno o bardziej sugestywny gest ze strony postaci niż powątpiewanie w własne znaczenie, zwłaszcza jeśli jest ono niejako przez historię ustalone. Ta niepewność Daisy (bardzo przekonująco i naturalnie ukazana przez Walendę) wydaje się o tyle wymowna, o ile stoi w sprzeczności również z oceną widza; ten przecież przyszedł do teatru właśnie ze względu na jej wyjątkowość.
Twórcy, zdając sobie sprawę z tego, z jakimi oczekiwaniami odbiorcy będą oglądać musical, postanowili je przewrotnie ograć. Aktorzy, jeszcze w korytarzu, przed widowiskiem, proszą widzów o zrobienie sobie wspólnego zdjęcia. Odwracają w ten sposób hierarchię ważności: ważniejsi od ich postaci o arystokratycznym pochodzeniu okazują się „zwykli” ludzie. Fotografia staje się zresztą w wałbrzyskim przedstawieniu czymś, przeciwko czemu należy występować – jest ona bowiem z założenia nie do końca prawdziwa, pokazuje tylko fragment bardziej złożonej rzeczywistości. Motyw zdjęcia wielokrotnie powraca jako symboliczna opozycja do prawdziwego życia (Pani Magda stawia nawet pytanie: „prawda czy ładny kadr?”), o którym Imiela chce w Daisy opowiadać. Dlatego też bohaterowie, zamiast w sali balowej Zamku Książ, gdzie musical będzie grany w przyszłym sezonie, przez cały czas znajdują się blisko umieszczonego w centralnej części sceny stołu. Moment posiłku w intencji reżysera stanowi jedną z bardziej intymnych chwil, a w przedstawieniu zyskuje on dodatkowe znaczenie – służba, podając do stołu, przynosi na srebrnej tacy elektroniczny zegar, który wyświetla ważne dla życia tytułowej bohaterki lata. W rezultacie na przykład II wojna światowa wybucha w trakcie serwowania deseru.
Imieli bardziej niż na opowiadaniu o księżnej zależy na pokazaniu Daisy – nie tej legendarnej pani na zamku, lecz prywatnej, nieoszczędzonej przez los i najbliższych. Choć można było odnieść wrażenie, że musical będzie próbą rekonstruowania historii (czy też naszych wyobrażeń na jej temat), to okazuje się, że reżyser ma zupełnie inne ambicje: pragnie wydobyć osobę i osobowość Daisy z licznych legend, tak ochoczo przekazywanych z pokolenia na pokolenie. Bohaterka przedstawienia, o której chcielibyśmy myśleć trochę w kategoriach celebrytki z przeszłości, daje się w spektaklu poznać bardziej prywatnie: jako ktoś, kto nie tylko wystawnie żyje i bierze udział w uroczystych balach, lecz także poważnie choruje i cierpi, a jeszcze stara się pomagać słabszym i biedniejszym (uzmysławia to scena, w trakcie której do sali teatralnej wbiegają współcześni księżnej mieszkańcy Wałbrzycha, przypominając, że bohaterka widowiska przyczyniła się do rozwoju ich regionu). Na drugi plan schodzą tu mimo wszystko konkretne zdarzenia i biograficzne fakty (choć w istocie wyznaczają przebieg musicalu), a ważniejsze okazuje się coś innego – prosta, zdawałoby się, konstatacja, że Daisy była przede wszystkim zwykłą osobą; nie osobistością, a właśnie osobą.