EN

13.03.2021, 10:42 Wersja do druku

"Był sławny, mógł mieć służbę, ale wolał sam prasować sobie koszule". Mija 25 lat od śmierci Kieślowskiego

- Ujmował mnie prostotą i skromnością. Jego początki były trudne - nigdy nie zapomniał tego etapu w życiu - wspomina Piotr Jaxa, przyjaciel Krzysztofa Kieślowskiego ze Szkoły Filmowej i fotosista na planie "Trzech kolorów". Wybitny reżyser zmarł 13 marca 1996 r.

fot. Andrzej Rybczyński/PAP

Dawid Dróżdż: Pamięta pan wasze pierwsze spotkanie?

Piotr Jaxa*: Nie pamiętam naszego pierwszego spotkania, ale w szkole zawsze byliśmy blisko. Naszym łącznikiem był Andrzej Titkow, który przyjaźnił się z Krzysztofem – byli na jednym roku, mieszkali razem na poddaszu domu jednorodzinnego na Radiostacji [osiedle w Łodzi w pobliżu siedziby radia], niedaleko pętli tramwajowej, na której Krzysztof nakręcił "Tramwaj", jedną ze swoich pierwszych etiud.

Później Andrzej musiał powtarzać rok i studiował ze mną. Nakręciłem z nim nawet jedną scenę absolutoryjnego filmu "Te inne miejsca" w mieszkaniu Krzysztofa. Trzymaliśmy się razem. Spotykałem się z siostrą Andrzeja Olgą. Z Krzysztofem zrobiliśmy spektakl telewizyjny o bigbitowym piosenkarzu na zaliczenie u profesora Stanisława Wohla. Dostaliśmy po piątce. Później byłem operatorem przy jego filmie dyplomowym "Z miasta Łodzi".

Jaki Kieślowski był w szkole?

- Miał ksywkę ornitolog, bo było w nim coś ptasiego – skupiona twarz, bystre duże oczy. Był pogodnym człowiekiem, chociaż znacznie poważniejszym od nas. Musiał szybko się usamodzielnić. Był dość ubogi. Pomiędzy zajęciami jeździł na Bałuty zrzucać węgiel, żeby zarobić na życie. Oddawał krew, żeby dostawać jedzenie i słodycze. Pamiętam, jak kiedyś poczęstował mnie czekoladą.

Zdawał do Szkoły Filmowej w Łodzi trzy razy. Za drugim razem zniechęcił się, mówił, że ta szkoła nie jest dla niego. Za trzecim razem przyszedł na egzamin tylko dlatego, że obiecał to matce. I zdał.

Po ślubie z Marysią [Marią Cautillo] w 1967 r. wziął na siebie odpowiedzialność za ich utrzymanie. Po studiach przenieśli się do Warszawy. Dostał mieszkanie kwaterunkowe na Czerniakowskiej. Pamiętam, że nosiliśmy na czwarte piętro cement, bo robił mały remont. Każdego sylwestra spotykaliśmy się małą grupą przyjaciół nad Wisłą, paliliśmy ognisko, piliśmy wódkę i celebrowaliśmy nadejście Nowego Roku.

Był duszą towarzystwa?

- Nie mam w pamięci konkretnych momentów, ale pamiętam, że był niezwykle dowcipnym gościem. Mimo całego bagażu trudnych doświadczeń – choroby ojca i jego śmierci czy tragicznej śmierci matki – miał duży dystans do siebie i świata. Nawet jak kogoś krytykował, to w pozytywny sposób, bez złośliwości i agresji.

Pamiętam, że jak przeczytałem jego biografię „Kieślowski: Zbliżenie” z 2018 r., powiedziałem autorce Katarzynie Surmiak-Domańskiej, że dla mnie jest to niepełne zbliżenie. Za dużo jest tam Kieślowskiego smutnego, a on taki nie był.

Legendarna Filmówka miała na was duży wpływ?

- Mieliśmy wielu fantastycznych wykładowców. Ważną postacią był dla nas Kazimierz Karabasz. Kończąc szkołę w 1969 r., chciałem robić filmy dokumentalne, fabuła mnie nie interesowała.

Do 1968 r. szkoła była naprawdę magicznym miejscem, pełnym inspiracji. Później przyszły zmiany – wyrzucono część wybitnych wykładowców (np. Jerzego Toeplitza, Jerzego Bossaka, Stanisława Wohla) za to, że mieli korzenie żydowskie. Przyszli nowi.

W szkole zawarliśmy wiele ważnych znajomości. Krzysiek przez całą karierę miał grupę ludzi, z którymi współpracował – wielu z nich poznał właśnie na studiach.

A Łódź? Kieślowski wydaje się jak wyjęty z tego miasta – ponurego, przygnębiającego jak jego filmy.

- Dla mnie i wielu kolegów Łódź była nieciekawym miastem. Uważaliśmy, że Szkoła powinna być w Warszawie. Wyjeżdżaliśmy przy pierwszej nadarzającej się okazji. Robiliśmy zrzutę, zbierało się trochę pieniędzy, dawało konduktorowi i jechaliśmy niemal za darmo. Warszawa była dla nas „lepszym” światem.

Łódź pokazywała nam biedę, przykrą socjalistyczną codzienność, zapracowane kobiety w fabrykach, pijanych mężczyzn pod budkami z piwem. Wtedy nie zauważaliśmy głębi tego miasta, bo chcieliśmy być lepsi, żyć w lepszym miejscu, wydawało nam się, że zasługujemy na coś więcej niż Łódź. Wstydziliśmy się tej biedy. Chcieliśmy żyć jak na Zachodzie.

Krzysztof chyba jako jedyny dostrzegał w Łodzi urok, jakąś prawdę o świecie. W dokumencie „Z miasta Łodzi” bardzo precyzyjnie pokazał to miasto – PRL-owską rzeczywistość, marazm, ciężką pracę włókniarek, szarość.

Później w życiu nas wszystkich Łódź zaczęła odgrywać większą rolę, zaczęła nas przyciągać swoją autentycznością. Po studiach wyjechaliśmy, ale wracaliśmy. W 1972 r. np. zrobiłem z Radosławem Piwowarskim w Łodzi „Chruśniak”, dokument o poborowych z Bałut.

To było już po tym, gdy z Kieślowskim nakręcił pan dokument o kierowcy rajdowym Krzysztofie Komornickim. Motoryzacja to był wasz konik?

- Jasne, że tak. Byliśmy grupą młodych ludzi, którzy mieli normalne fascynacje. Pierwsze auto Krzyśka było straszne – NRD-owski samochód dla inwalidów wojennych, zrobiony z rurek obciągniętych brezentem, z silnikiem motocyklowym. Mieściły się w nim dwie osoby. Pamiętam, że ciągle się psuł. Koszmar! Później miał zdezelowanego fiata 500. Ja miałem zdezelowanego citroena 2CV. I tak się obaj motoryzowaliśmy.

W 1971 r. zrobiliśmy dokument o przygotowaniach kierowcy rajdowego Krzysztofa Komornickiego do rajdu w Monte Carlo.

Podczas robienia tego filmu dostaliśmy „rajdowego” fiata z fabryki, żeby zrobić parę dodatkowych zdjęć Komornickiego za kółkiem. Pomyślałem, że jeśli podpatrzyłem, jak driftuje Komornicki, to też będę tak potrafił. Okazało się, że to jednak inna klasa. Wpadłem w poślizg i wjechałem do rowu. Później wyciągaliśmy razem z Krzyśkiem, Jackiem Petryckim i Grzegorzem Skurskim auto z rowu.

To były zupełnie inne czasy. Nie mieliśmy takiej technologii jak teraz. Używaliśmy marnej jakości taśmy ORWO. Niedobory technologiczne musieliśmy nadrabiać kreacją – to było fantastyczne i rozwijające. Nauczyło nas to prostoty w życiu i robieniu filmów.

Ta prostota chyba pozostała w Kieślowskim na zawsze. Kiedy dziennikarze doszukiwali się symboliki w niektórych filmach, on skromnie odpowiadał: „Po prostu opowiadam historie”.

- Ujmował mnie tą prostotą i skromnością. Jego początki były trudne ze względu na brak kasy i doświadczenia życiowe – nigdy nie zapomniał tego etapu w życiu. Nie obnosił się z pieniędzmi, kiedy zaczęło mu się wieść. Nie kupował drogich aut czy dużych willi.

Pamiętam, jak przyszedłem do jego mieszkania w Paryżu, kiedy kręciliśmy „Trzy kolory”. Wszedłem do łazienki i zobaczyłem rozwieszone koszule. Powiedziałem mu, że na dole jest pralnia, w której może je sobie wysuszyć i wyprasować. A on powiedział: „Nie, nie. Tak je układam, że nie potrzebuję ich prasować”. To był cały Krzysiek. Mieszkał w pięknym mieszkaniu, w centrum Paryża, blisko Place de Clichy. Był uznanym reżyserem znanym na całym świecie. Mógł mieć służbę, ludzi od wszystkiego, ale na zawsze pozostał w nim ten element oszczędności i prostoty.

Mimo sukcesu rozumiał, że są ważniejsze rzeczy niż wysokość honorarium czy nagrody na festiwalach. Trudno dzisiaj znaleźć takich ludzi – skromnych, nieskażonych pychą.

Wielu traktowało go jednak jak mentora. Ludzie pisali do niego setki listów, zadając filozoficzne pytania. Niektórzy na planie nazywali go „mistrzem”, jak montażystka Urszula Lesiak. Odnajdywał się w takiej roli?

- Nie przepadał za tym. Pracowałem z wieloma reżyserami na czele z Andrzejem Wajdą czy Krzysztofem Zanussim – ich podejście było diametralnie inne. Krzysiek z każdym od razu przechodził na "ty", zmniejszał dystans, w odróżnieniu np. do Zanussiego, z którym mówię sobie po imieniu tylko dlatego, że robiłem jego film dyplomowy „Śmierć Prowincjała”.

Różnica w podejściu do współpracowników i w ogóle do ludzi była pomiędzy nimi niesamowita. Krzysiek był inny, nie uważał się za żadnego mistrza, był świetnym obserwatorem, ale nie zamierzał nikogo pouczać. To była jego siła, na planie wszyscy poszliby za nim w ogień.

fot. mat. Filmu Polskiego

W jednym z wywiadów powiedział pan, że praca przy „Trzech kolorach” odmieniła pana życie. Początkowo miał pan jednak żal do Kieślowskiego, że zatrudnił pana jako fotosistę, a nie operatora.

- Tak, powiedziałem mu wprost, że sądziłem, że będę operatorem. Trylogię kręciliśmy we Francji, w Polsce i Szwajcarii. Od 1982 r. mieszkałem pomiędzy Genewą a Lozanną, znałem francuski. Ale Krzysztof doskonale wiedział, do czego się nadawałem. Dzisiaj wiem, że miał rację. Sławek Idziak, Edward Kłosiński i Piotrek Sobociński, którzy pracowali przy „Trzech kolorach”, byli najlepszymi polskimi operatorami - dream team z doskonałymi pomysłami na każdą z części.

Ważne w życiu jest akceptowanie tego, kim się jest i do czego jest się stworzonym. Nie żyć wyolbrzymionymi marzeniami. Świetnie nadawałem się do robienia fotosów i pracy jako drugi operator. Krzysztof pokazał mi, w czym jestem dobry i gdzie mogę być szczęśliwy z tym, co robię.

Krążą legendy o ciężkiej pracy na planach Kieślowskiego. Sławomir Idziak powiedział, że Kieślowski był wrakiem człowieka po nakręceniu w ledwie rok „Dekalogu”. Przy „Trzech kolorach” też było tak ciężko?

- Praca była oczywiście wymagająca. Spędzaliśmy całe dnie na planie. Sławek Idziak czasami w czasie przerwy na lunch zamiast jeść, szedł spać do mojego busa. Przynosiliśmy mu później kanapki. Krzysiek z kolei „podsypiał” czasami w montażowni – Ula Lesiak kupiła mu materac, żeby mógł na chwilę się zdrzemnąć.

Z dzisiejszej perspektywy mogę jednak powiedzieć, że poznałem niewielu reżyserów, którzy tak dobrze potrafili organizować czas sobie i innym. Nie przypominam sobie, żeby praca przy jego filmach była dla mnie udręką.

Sam pracował natomiast bardzo intensywnie. Po kilku godzinach wycieńczającej pracy na planie jechał na drugi koniec Paryża do montażowni, żeby montować. Mało spał. Pił dużo kawy i ciągle palił. Dochodził do tego stres – zdawał sobie sprawę z tego, że w produkcję pompowane są ogromne pieniądze i nie może nawalić. Ponadto, w przerwach pomiędzy filmami jeździł na zajęcia ze studentami. To już chyba była przesada. Praca go zabijała.

Znajdował chwilę na trochę luzu?

- Bardzo często się wygłupiał. Mam takie zdjęcie, które zrobiłem podczas jednego z ostatnich dni zdjęciowych do „Białego”. Kręciliśmy jakąś scenę przy stacji metra w Warszawie. Chciałem zrobić zdjęcie „rodzinne” całej ekipy – wszystko przygotowałem, rozstawiłem flesze, ustawiłem aparat. Zobaczyłem, że schodzi ze schodów – nacisnąłem spust migawki, a on w tym samym momencie uśmiechnięty pokazał mi wała. Pokazał mi, co o mnie sądzi (śmiech).

Jego urok polegał na tym, że w swoim profesjonalizmie, zaangażowaniu, zamyśleniu potrafił być też zabawny i ironiczny.

Nie znam drugiego reżysera, który byłby tak blisko ekipy i zwracał się do ludzi z takim szacunkiem. Mieliśmy na planie małe monitory, na których było widać obraz z kamery – dziś większość reżyserów z nich korzystała, ale nie Krzysztof. Podczas kręcenia sceny, wolał patrzeć na człowieka. Mam masę zdjęć, na których leży pod kamerą albo stoi tuż obok niej i przygląda się grającym aktorom.

Zyskiwał zaufanie także swoim profesjonalizmem. Przed rozpoczęciem zdjęć do „Czerwonego” pojechaliśmy na plan, żeby wszystko przygotować. Jean-Louis Trintignant wypowiadał swoją kwestię. Kieślowski przerwał scenę i powiedział tłumaczowi Romanowi Grenowi, żeby przekazał mu, że źle akcentuje któreś tam słowo. Tłumacz osłupiał – ma powiedzieć francuskiemu aktorowi, że źle akcentuje po francusku?

W pierwszej chwili Trintignant zapytał, skąd Kieślowski, który nie zna francuskiego, może wiedzieć, jak akcentować to słowo. Ale po chwili zastanowienia przyznał mu rację. Inne akcentowanie zmieniało sens wypowiedzi.

Wspomniany Roman Gren w biografii „Zbliżenie” Katarzyny Surmiak-Domańskiej mówił, że Kieślowski nie czuł się swobodnie za granicą.

- Chyba dobrze czuł się we Francji. Miał swoje ulubione miejsca – kawiarnie, restauracje. Denerwowało go tylko to, że nie mówi porządnie w żadnym języku. Z drugiej strony, z czasem zauważył, że to może być atut. Bariera językowa dawała mu pewien dystans – kiedy tłumacz przekładał jego słowa, on mógł dwa razy przemyśleć jakąś sprawę.

Poza tym miał ogromne wsparcie producenta Marina Karmitza, który dał mu dużą wolność, pozwolił zrobić takie kino, jakie chciał.

Podczas jednego z pierwszych dni na planie „Niebieskiego” kręciliśmy w szpitalu. Byliśmy po ośmiu czy dziesięciu godzinach pracy – była trzecia w nocy. Przyszedł kierownik produkcji Yvon Crenn i powiedział: „Koniec zdjęć”. Krzysiek powiedział, że potrzebuje jeszcze tylko pół godziny, żeby skończyć scenę. Ale kierownik produkcji był nieugięty. Krzysiek więc mówi po polsku do tłumacza: „Słuchaj, powiedz temu palantowi, że to jest bez sensu. Przez niego będziemy musieli tu wracać. Powiedz mu, że musimy to zrobić dzisiaj”. Nie poskutkowało. Krzysiek zażądał więc, żeby zadzwonić do Karmitza. Kierownikowi produkcji nie mieściło się w głowie, żeby w środku nocy dzwonić do producenta. Ale Krzysiek się uparł. Karmitz odebrał i powiedział, że mamy kręcić. Nakręciliśmy i po półgodzinie pojechaliśmy do domu.

Potrafił więc być stanowczy. Dariusz Jabłoński, który był drugim reżyserem przy trzeciej części „Dekalogu”, opowiadał, że potrafił przekraczać granice. Podczas kręcenia jednej ze scen zdenerwowany Kieślowski kazał Jabłońskiemu i Olafowi Lubaszence, który także był drugim reżyserem, rozrzucać śnieg na planie, bo chwilowo nie było technicznych. Wszyscy na planie byli zaskoczeni, że mają to robić drudzy reżyserzy.

- Nie znam go z tej strony. Przez dziewięć miesięcy prac na planie „Trzech kolorów” doszło tylko do jednej awantury – pomiędzy nim i Sławkiem Idziakiem. Krzyśkowi nie podobało się chyba to, że Idziak za późno przyjechał na plan. Tak na siebie wrzeszczeli, że cała ekipa pouciekała.

Myślę, że denerwowało go nieprzygotowanie, sam był zawsze doskonale przygotowany. Nie lubił bylejakości. Denerwowało go spóźnianie się. Denerwowali go też dziennikarze, którzy przychodzili nieprzygotowani na wywiady. Na YouTubie można znaleźć sporo rozmów, podczas których zadają głupie pytania, a on z nimi pogrywa, odpowiada ironicznie.

Pamięta pan szczególnie jakieś zdjęcie, które mu pan zrobił?

- Jak miał jakiś problem, to zarzucał marynarkę czy kurtkę na głowę. Robił to co jakiś czas. Udało mi się uchwycić ten moment tylko raz. Mieliśmy do nakręcenia w sumie prostą scenę na uniwersytecie w Genewie, kiedy bohater grany przez Trintignanta czeka na rozprawę. Krzyśkowi coś nie wychodziło, nie wiedział, jak to nakręcić. Nakrył się wtedy na kilka sekund kurtką i po chwili już wiedział. To była chwila skupienia tylko dla niego.

Pamięta pan wasze ostatnie spotkanie?

- To było na Camerimage w Toruniu w 1995 r. Przyjechał specjalnie, żeby dać nagrodę Piotrkowi Sobocińskiemu, który otrzymał Złotą Żabę za zdjęcia do „Siódmego pokoju”. Spotkaliśmy się w hotelu. Powiedziałem mu, że chciałbym pokazać mu zdjęcia operatorów, które robiłem do mojej nowej książki. Przyszedłem do jego pokoju, pokazałem zdjęcia, a on powiedział to, co później znalazłem w jego pamiętniku: „Kwiatek zawsze wiedział, czego chce”. Świetnie wyglądał. Pochwalił się, że przestał palić.

A wcześniej ja przestałem palić dzięki niemu. Jako jedyny z ekipy pracującej nad „Czerwonym” miał prawo palić na planie. Kręciliśmy trudną scenę pokazu mody – do wyjścia z teatru, w którym nagrywaliśmy, była długa droga, więc cały dzień nie wychodziłem na papierosa. Powiedziałem mu wtedy: „Krzysiu, robisz trylogię o wolności, równości i braterstwie i ty palisz, a ja nie mogę. Co to za wolność, równość i braterstwo?!”. I w ramach protestu powiedziałem, że przestaję palić. Rzuciłem z dnia na dzień. I nie palę do dzisiaj.

Krzysiek palił bardzo dużo, ciągle miał w ustach papierosa. Kiedy zobaczyłem go wtedy w hotelu, naprawdę wyglądał świetnie.

*Piotr Jaxa (wcześniej Piotr Kwiatkowski) - fotograf, operator filmowy. W 1969 r. ukończył PWSFTviT w Łodzi na wydziale operatorskim. W latach 70. był autorem zdjęć do kilkudziesięciu krótkometrażowych filmów dokumentalnych - współpracował m.in. z Grzegorzem Skurskim, Tomaszem Zygadłą, Andrzejem Titkowem, Radosławem Piwowarskim czy Markiem Piwowskim. Był autorem zdjęć do krótkometrażowych dokumentów Krzysztofa Kieślowskiego - "Z miasta Łodzi" (1969) i "Przed rajdem" (1971) oraz pracował jako drugi operator przy "Gadających głowach" (1980). W 1982 r. Jaxa przeprowadził się do Szwajcarii. W latach 1992 i 1993 pracował jako fotosista oraz drugi operator na planie "Trzech kolorów". Od 1994 r. w różnych zakątkach świata prezentuje wystawę "Remembering Krzysztof" (przed śmiercią Kieślowskiego zatytułowana "Colours of Kieślowski"), która zawiera zdjęcia z planu trylogii. Jaxa jest także autorem książek fotograficznych: "L’esprit de Geneve" (1988), "o Barcelone!" (1992) i "Poschiavo, un mondo di Valle" (1998). Od 1995 roku pracuje nad książką i wystawą "Operatorzy". Jest to zbiór portretów operatorów filmowych z całego świata. Już ponad stu artystów wzięło udział w tym projekcie.

Tytuł oryginalny

"Był sławny, mógł mieć służbę, ale wolał sam prasować sobie koszule". Mija 25 lat od śmierci Krzysztofa Kieślowskiego

Źródło:

„Gazeta Wyborcza” online

Link do źródła

Wszystkie teksty Gazety Wyborczej od 1998 roku są dostępne w internetowym Archiwum Gazety Wyborczej - największej bazie tekstów w języku polskim w sieci. Skorzystaj z prenumeraty Gazety Wyborczej.