„I tak nikt mi nie uwierzy” Jolanty Janiczak w reż. Wiktora Rubina w Teatrze im. Fredry w Gnieźnie. Pisze Anna Jazgarska, członkini Komisji Artystycznej 27. Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.
„Czego wy ode mnie chcecie?” – pyta Barbara Zdunk, która w znakomitej kreacji Karoliny Staniec ma porażająco puste spojrzenie i zobojętniały, chwilami znudzony wręcz głos. „Matka jest dla nas punktem wyjścia i niczym więcej” – obwieszcza rzeczowo chór jej dorosłych córek (Kamila Banasiak, Martyna Rozwadowska, Joanna Żurawska), które stając w obronie torturowanej, gwałconej, a wreszcie zamordowanej Barbary, nie umieją wyjść poza odbierające głos i uprzedmiotawiające używanie jej postaci. Żadna z nich nie jest w stanie bowiem oswobodzić się z pułapki patriarchalnego porządku i wytworzonych przez niego zespołów zachowań, znaków i kolokacji, ustanowionych przez niego mechanizmów i norm. Zakładają odziedziczone po matce czerwone trzewiki, tak, jak Barbara nosiła je po swojej rodzicielce. „Zdjąć ich nie sposób” – słyszymy ze sceny gnieźnieńskiego teatru zdanie pobrzmiewające na równi trwogą, żalem i gniewem. Czy rozlega się w tym zdaniu nadzieja na zmianę? To, zdaje się, pytanie zasadnicze – tak dla samego przedstawienia Jolanty Janiczak i Wiktora Rubina, jak i dla aktualnej polskiej rzeczywistości, z którą owo przedstawienie rymuje się nazbyt dojmująco.
W 1811 roku w miejscowości Reszel (ówczesne Prusy Królewskie) spalono „ostatnią czarownicę Europy”, jak mówi się i pisze o Barbarze Zdunk, pasterce urodzonej pod Bartoszycami. O Zdunk (a prawdopodobnie Sdunk) wiadomo niewiele, niedomówienia mnożą się także wokół jej procesu i śmierci. Jedno jest pewno – Barbara jest ofiarą systemowej przemocy, dosłownej i symbolicznej. Kobietę oskarżono o podpalenie, a następnie przetrzymywano przez cztery lata w miejskim wiezieniu, torturowano i wielokrotnie zgwałcono, aż wreszcie spalono na stosie (wcześniej podobno litościwy kat ją udusił). Przez kolejne dziesiątki lat wciąż używano Barbarę Zdunk do woli – jej osobę wpisano w ramy baśniowej opowieści o „ostatniej wiedźmie”, jej śmierć odtwarzano zaś ku uciesze współczesnych mieszkańców i turystów Reszla w ramach „historycznej rekonstrukcji”.
W przedstawieniu Janiczak i Rubina w Teatrze im. Fredry w Gnieźnie sceniczna przestrzeń to wielki ekran w głębi sceny, na dole którego wiszą litery układające się w tytułowe oznajmienie. Na ekranie wyświetlane są dopowiadające sceniczne wydarzenia obrazy – krajobrazów, twarzy, przedmiotów. Tuż przed nim stoi drewniany cokół, na którym stawać będzie oskarżona Barbara, zaś z lewej strony sceny znajdują się stoły ze świadczącym przeciw niej materiałem dowodowym. Na scenicznych deskach rozrysowano białymi liniami kwadrat – to cela, w której osadzono kobietę. Kompozycję Łukasza Surowca dopełnia wisząca nad sceną ciemna chmura, która dziwnie kłóci się z dosłownością pozostałych elementów scenografii. Być może to dym ze stosu palącego uduszoną Barbarę? A może to znak zła spowijającego mieścinę, w której zakatowano pasterkę? Chmura, wewnątrz której latała na miotle dusza Barbary, podczas, gdy jej ciało było gwałcone przez wujka czy sąsiadów?
A może być też owa chmura scenicznym ekwiwalentem „wątpliwości”, które chce za wszelką cenę rozwiać ojciec Barbary (Roland Nowak). Jego mansplaningująca mowa rozpoczyna przedstawienie, a zarazem (o ironio!) po raz wtóry oskarża Barbarę, którą przywołano przed oblicza córek, Brata (Michał Karczewski) i kochanka Jacoba (Paweł Dobek), aby oczyścić ją z niesprawiedliwych zarzutów i zadośćuczynić jej śmierci. Tymczasem kobieta potępiona zostaje za „utratę instynktu samozachowawczego”, którego deficyt uniemożliwił sprawne „zarządzanie nadpobudliwością” i, co za tym idzie, znacząco oddalił ją od pożądanego przez patriarchalny świat wizerunku wzorcowej (wzorowej?) ofiary. Karolina Staniec układa pomalowane krwistą czerwienią usta w ironiczny półuśmiech i chwyta się bezczelnie pod boki, a ze sceny płynie litania przewinień „czarownicy” – od wczesnej młodości biegała za chłopakami, paliła papierosy, znała na pamięć wszystkie piosenki. Nie było w niej nic z ofiary, więcej – osaczona przez najbliższych dalej nie potrafi podjąć „odpowiedniej” narracji, nie uruchamia „prawidłowego” języka. „I tak nikt mi nie uwierzy” – powtarza mantrycznie, doprowadzając do pasji swoją „niespójnością”, a zarazem potwierdzając wszystkie patriarchalne przekonania o wrodzonej kobiecej nielogiczności czy nieracjonalności.
Janiczak i Rubin porażająco oddają w przestrzeni swojego przedstawienia akty podważania kobiecej perspektywy widzenia danych zdarzeń, gaslightingu podającego w wątpliwość doświadczenie i deprecjonującego wspomnienia. W ich interpretacji historii sprzed dwustu lat co rusz dźwięczą echa współczesnych argumentów przeciwko kobiecym opowieściom –o zbyt krótkiej spódnicy, o nie krzyczeniu, o niemożności zgwałcenia prostytutki. W obliczu wątku pedofilskiego gwałtu na dwunastoletniej Barbarze, Ojciec przyjmuje rolę rasowego śledczego – szuka świadków, chce odtworzenia okoliczności. Ale w relacji jego córki nic się nie zgadza, nie ma nawet łez („I nie będę płakać”), przecież oczekiwanych i oczywistych, jak zdaje się Ojcu, w takiej sytuacji. „On zimny, on zimny, ona gorąca” – śpiewa chór córek, oddając swoim śpiewem niezgodę świata na bycie „surviver” i sprzeciwiając się wersji zdarzeń formułowanej przez Barbarę pokracznie i półsłówkami. Żeby przemoc seksualna została dostrzeżona i zaakceptowana, połączyć ją można, jak w szkolnym rebusie, wyłącznie z „victim”. „Nie spodziewaj się po mnie żadnego sukcesu” – ostrzega Ojca zrezygnowana Barbara, która nie potrafi udowodnić swoich krzywd, swojego przerażenia, bólu i samotności.
W I tak nikt mi nie uwierzy zrezygnowano z brutalnego obrazowania konstytuującego chociażby „trylogię kielecką” (skojarzenia z którą pojawiają się tu z powodu sięgnięcia po temat kobiecej postaci „historycznej” czy „legendarnej”) na rzecz chłodnych, często statycznych kadrów o przerażającej dwuznaczności, napuchniętych boleśnie szeregiem wyprowadzonych zarówno z historii, jak i ze współczesności, a sankcjonujących przemoc skojarzeń. Takich, jak przezroczysta, plastikowa bańka na brzuchu Karoliny Staniec, z której po odkręceniu nakrętki sypią się drobne nasiona czy grupa ubranych w wojskowe mundury naturszczyków (Sławomir Grajek, Jacek Pluciński, Maciej Sadowski, Bogdan Stachowiak) w roli milczących, działających niemal automatycznie oprawców Barbary. Twórcy i twórczynie przedstawienia z wielkim powodzeniem mocują w jego obrębie ironiczną, baśniowo-gotycką estetykę (peleryna Barbary, chmura nad sceną, czosnkowe wieńce na głowach sióstr), którą błyskotliwie miksują z elementami wpisującymi opowiadaną historię w czasoprzestrzeń na wskroś współczesną (plastikowe kwiaty, elementy kostiumów Brata i Jacoba). Tę olśniewającą w wielu momentach teatralną materię uzupełnia świetna muzyka (Krzysztof Kaliski) i wybitna reżyseria świateł (Jacqueline Sobiszewski), a także wysmakowane kostiumy Hanny Maciąg.
Ten krajobraz teatralny nie byłby tak hipnotyzujący, gdyby nie aktorski zespół – z Karoliną Staniec na czele, ale i z głęboko przemyślanymi kreacjami Rolanda Nowaka i Michała Karczewskiego, ze świetnymi rolami Pawła Dobka, Kamili Banasiak, Martyny Rozwadowskiej i Joanny Żurawskiej. I tak nikt mi nie uwierzy to przedstawienie bardzo trudne, bo niezwykle przenikliwe względem podejmowanego w nim tematu. Bezkompromisowe, skrajnie szczere i odważne. A przy tym niezwykle atrakcyjne inscenizacyjnie – inteligentne i zachwycające wizualnie.
„Mam dla ciebie na drogę buty po mamie” – mówi Ojciec do Barbary, ta zaś posłusznie je zakłada i równie pokornie (z)nosi. A nam pozostaje wiara, „nielogiczna” i „nieracjonalna”, że dziedzictwo Barbary, ten czerwony trzewik, w końcu wyprowadzi jej córki, wnuczki, żony stanu, dziwki rewolucji, a może i uczone białogłowy z kręgu opresyjnego modelu istnienia, warunkowanego od wieków przez ten sam system ról i układ sił.