„Węgla nie ma” Przemysława Pilarskiego w reż. Jacka Jabrzyka w Teatrze Śląskim im. St. Wyspiańskiego w Katowicach. Pisze Michał Prus w Teatrze dla Wszystkich
I to już jest koniec, i nie ma już nic, wszyscy machają na pożegnanie, ale główny bohater zauważa jeszcze, że on nie znalazł swojej miłości. I wtedy słyszy, żeby ją znalazł w sobie. Akceptuje to i się uśmiecha. No i spektakl się kończy. Spoiler? Jak cholera, przepraszam. Ale powiedzcie szczerze, uwierzylibyście w cokolwiek, co wcześniej, słysząc takie zakończenie?
„Węgla nie ma” to niełatwa przeplatanka tematów, wątków i postaci, także na płaszczyźnie instytucjonalno-realizacyjnej. W industrialnym sercu Górnego Śląska, w położonym przy rynku Teatrze Śląskim spektakl reżyseruje Jacek Jabrzyk, zastępca dyrektorki ds. artystycznych sosnowieckiego Teatru Zagłębia. Za scenariusz odpowiada Przemysław Pilarski. Ta produkcja stanowi swoisty rewanż za sosnowiecki „Nikaj”, który rok wcześniej w Zagłębiu wyreżyserował dyrektor Teatru Śląskiego, Robert Talarczyk.
Historia rozgrywa się w kontekście historycznego sporu na linii Górny Śląsk-Zagłębie Dąbrowskie, której strażniczką i jednocześnie granicą dwóch światów jest rzeka Brynica. Edward Twarz Zagłębia (w tej roli Michał Majnicz), znany również jako prywatny detektyw, dostaje w podziemiach będzińskiego zamku od Kazimierza Juliusza (aluzja do nazwy nieistniejącej już sosnowieckiej kopalni węgla kamiennego) zlecenie odnalezienia zaginionych w niewyjaśnionych okolicznościach Ślązaków. Detektyw wyrusza więc na wyprawę z Sosnowca. Ślązacy byli i tak jakby zniknęli, a całe Katowice nagle wyludniały; Edward nie znajduje tam nikogo poza niemą chwilowo Zagłębianką, Polą (Kateryna Vasiukova). W mieście osnutym tajemniczą mgłą (a w scenicznej wersji gmłą) bohaterowie zauważają zniknięcie Spodka i nie rozmawiają (Edward mówi, gwoli prawdziwości). W końcu trafiają na Omę i Petera/Piotra/Pyjtera, którzy w towarzystwie połaci mąki i gumiklyjzów wyjaśniają im kryminalną tajemnicę. Akcji towarzyszy przekraczanie kolejnych wymiarów absurdu, co zaciera granicę jawy i snu.
Tytułowa teza piętrzy w świadomości realistyczne i jednoznacznie tragiczne skojarzenia. Kontrastowy jest jednak charakter scenicznych wydarzeń, poruszających się na przecięciach światów absurdu, kryminału i tragifarsy. Od pierwszej sceny, w której Edward niczym niezawodowy bokser buduje swoją historyczną tożsamość, wiadomo, że nie będzie to świat utkany nićmi dramatyzmu. Fantastyczne kluski w rozmiarze godnym rekordu, wielobarwna, kartonowa roślinność, ludzkich rozmiarów niesporczaki czy wracający na Ziemię Spodek jednoznacznie podkreślają magiczność budowanego świata. Ta magia świetnie łączy się z symbolicznym podziałem przestrzeni scenicznej, zaznaczonym przez nawarstwione kurtyny, formalne trajektorie ruchów, powtarzane gesty czy biegnące partie narracyjne. Obecność narratora (Mirosława Żak) nadaje akcji rys filmu przyrodniczego, którego montaż odbywa się jednak na żywo. Dramatyczny tytuł zaznacza się w osadzeniu spektaklu w dziesiątkach lat przed śmiercią świata, w rzeczywistości pozbawionej węgla. Węgiel nie skończył się naturalnie, a został tu wykopany w całości i przetransportowany na Księżyc, jedyne bezpieczne miejsce, w którym człowiek już nie będzie mógł go używać. Planeta wymiera, a on nie jest antidotum i oprócz pochodnego ciepła nie zaspokaja ludzkich potrzeb.
Osią zdarzeń jest postać Twarzy Zagłębia. Edwarda poznajemy jako wojownika historii (konotacje z Lechem Wałęsą nieuniknione), który nie rusza się w swoich potyczkach z miejsca, wszak cała droga już podobno za nim. Przez rzeczywistość sprowadzony zostaje jednak do pozycji mężczyzny w czerni: eleganckiego uosobienia stylu, ale i braku cech szczególnych ukrytych pod koszulą. W scenie drzemki wymownie urodzony zostaje przez Głodną Kopalnię, którą najpierw nazywa matką, by chwilę później przejść do relacji na poziomie: per panią. Edward mierzy się z traumami z dzieciństwa (jak choćby z twarożkiem ze zsiadłym mlekiem) i na drodze poszukiwań odpowiedzi na to, czego mu w życiu brakuje, zostaje detektywem. Edek poszukuje całe życie. Czego? Tego nie wie sam. Odpowiedź kryje się w finale przedstawienia, nawet jeśli kres poszukiwań lokuje się gdzie indziej.
Zniknięcie mieszkańców Górnego Śląska nie powinno być dla Zagłębiaków żadnym zmartwieniem, ale umotywowane jest faktem, że przeciwnik bez wroga staje się nikim, że nie ma wojny bez wrogów. Granica terytorialna tego wielowiekowego podziału okazuje się na tyle nikła, że Edward czasami nie zauważa jej przekroczenia, co jasno sugeruje kultywowanie sporu na poziomie mentalnym i pokoleniowe przekazywanie ustalonych prawd, aniżeli namacalny obecnie stan. Dyrektorzy współpracujących teatrów podkreślali w wywiadach uniwersalizm sąsiedzkiego wydźwięku produkcji, w kontekście sporu trudno się z nim nie zgodzić – niczym legendarni, zwaśnieni Kargule i Pawlaki społeczności te nie potrafią bez siebie żyć. Na koniec wszyscy podają sobie ręce i następuje niewysłowiona zgoda (jakby kiedykolwiek byli pokłóceni), czego innego wszakże można by się było spodziewać po realizacji w ramach projektu ZAGŁĘBIE//ŚLĄSK? W temacie lokalnym zasługuje na uwagę wątek tożsamościowy, który jest głosem w dyskusji o budowaniu tożsamości grupy w oparciu o węgiel. Automatyzm działania, przejawiający się zasypywaniem przez Ślązaków księżycowych kraterów węglem, sugeruje jednak, że ta kolokacja jest tak silna, że nawet w nowych warunkach stare schematy działania i przyzwyczajenia są nie do pokonania. Z innej perspektywy wyniesiona zostaje na piedestał rola dziedzictwa niematerialnego, czyli symbolicznych gumiklyjzów (klusek śląskich) Omy, które są wysyłane jako prowiant na Księżyc, wszak tego smaku podrobić się nie da.
Byłaby to spójna i niejednokrotnie zaskakująca opowieść o tożsamości i stosunkach hanysów i goroli z wątkiem ekologicznym w tle, gdyby nie to, że na tym kalejdoskop wątków się nie kończy. Temat społeczności LGBT, wątek kuców-narodowców, gigantyczne orki-niesporczaki (nawiązujące do wojny w Ukrainie) i Matki Boskiej Dorotkowskiej czy ożywiona figura papieża, przygnieciona węglową bryłą, nawiązująca do rzeźby Maurizio Cattelana, dokładają do historii humoru i nieprzewidywalności, ale wpływają też niestety na zagubienie unikatu lokalności. Spektakli z wyżej wymienionym zestawem motywów powstaje wiele, a obecność ich w tym zestawieniu nie znajduje silnego uzasadnienia, choćby w kontekście odbioru całej historii. Dyskusyjna jest także forma i przesłanie monologu Poli, który oddaje głos niemej dotychczas bohaterce. Apel, wyrwany z odmiennego porządku, wprowadzający naturalnie kontekst bohaterki-aktorki (czy utożsamiać?) Ukrainki, długi i opisowy, skierowany jest nie do końca wiadomo do kogo. Do Belli, czyli matki, dziewczyny, ojczyzny? Zasiewa to w widzu ziarno niezrozumienia i pogubienia, żeby za chwilę zakopać je głęboko z powrotem do ustanowionego wcześniej wymiaru zdarzeń. Niepohamowane popędy seksualne Edwarda (Freud by diagnozował) oprócz śmieszności i otwartej drogi do stygmatyzacji grupy (jeśli traktować go jako sosnowieckiego everymana) nie wnoszą realnie żadnych istotnych treści. Na skreślenie i chwilę ciszy zasługują także żarty dotyczące depresji i choroby afektywnej-dwubiegunowej, brzmiące jak odkurzone z żenujących narracji z zeszłej epoki. Finał, w którym Ślązacy wracają z przereklamowanego Księżyca w wybielonych górniczych mundurach, a wszyscy nagle żyć będą długo (te 30 lat?) i szczęśliwie (ale właściwie dlaczego?), nie pozwala na znalezienie poszukiwanego przez całość widowiska sensu, który jakby chciał się zaznaczyć, ale przeznaczone na niego słowa zostały już gdzie indziej wykorzystane.
Zanim nadejdzie kolej na rozliczenie zupełne, warto zwrócić uwagę na niektóre kreacje aktorskie. Michał Majnicz, z pochodzenia bytomianin, z zatrudnienia krakowianin, niesie na swoich barkach to wydarzenie. Aktor Narodowego Starego Teatru porusza się ze zgrabnością i gracją między formalizmem, prymitywizmem a totalną zabawą. Komizm zbudowano niejednokrotnie na jego detektywistycznej i życiowej nieporadności, z którą scenicznie radzi sobie bez zająknięcia. W roli Wysokiej Dorotki Anna Kadulska określa jasno i charyzmatycznie, kto dominuje na śląskiej scenie. Zapada w pamięć dzięki wielobarwności budowanej postaci, nawet jeśli zakres jej działań jest epizodyczny. Cichą gwiazdą tej realizacji jest jednak gościnnie występująca Mirosława Żak. Niepozorna narratorka-inspicjentka rozdaje po cichu karty, decydując pośrednio o biegu akcji. Jest komiczna, choć straszna, w mgnieniu oka przeistacza się w Bellę wokalistkę, wprawia widza w zwątpienie dotyczące dynamiki jej działania i potęgi kreacji. Marcin Gaweł i Grażyna Bułka konstytuują śląskość tego spektaklu, robiąc to autentycznie i w pełnej gamie różnorodności. Scenografia Anny Marii Karczmarskiej i Mikołaja Małka zachwyca minimalizmem i współgra bez krzty niepewności, a kostiumy Pauli Grocholskiej (może oprócz białych mundurów) trafiają w sedno kreowanych postaci.
Napisy, które wyświetlane są nad sceną, pozwalają widzom nieosłuchanym z gwarą rozczytać wypowiedzi postaci. Problem jest jednak taki, że sieć kontekstów, wieloznaczności i aluzji jest tu znacznie bardziej rozbudowana i przeciętny mieszkaniec Mokotowa, Krowodrzy, Bałut czy nawet Jagodna nie ma szans ich zrozumieć. Gruntowny research pospektaklowy pozwala na rozszyfrowanie części znaczeń, jednak humor już nie wraca, jego ulotność jest nieubłagana. Hermetyczność opowieści z naprawdę niezłym potencjałem gubi więc dodatkowo uniwersalność przekazu. Półtorej godziny dobrej zabawy i intelektualnych wysiłków sprowadza się tu ostatecznie do pytania: co właściwie wiedzieliśmy? Chciałoby się odpowiedzieć i podejmuje się nawet próby, mając poczucie, że przecież to miało być z założenia ważne, ale już następnego dnia przekaz niknie w gąszczu niejasno powiązanych wspomnień. I tylko echem odbija się spektaklowe: Edward/Dorotka/Pola, a za nimi i ja „wzruszam ramionami”.