Logo
Recenzje

Baśń o wężowym sercu

11.09.2025, 11:08 Wersja do druku

„Baśń o wężowym sercu” wg Radka Raka w reż. Marcina Libera w Teatrze im. Stefana Żeromskiego w Kielcach. Pisze Kamil Pycia na blogu Teatralna Kicia.

fot. Natalia Kabanow/mat. teatru

Bardzo bałem się o ten spektakl, bo do dziś leczę swoją traumę po tym, jak niestrawnego bryka zaserwował w Narodowym Starym Teatrze Beniamin Bukowski w ramach swojej interpretacji „Baśni o wężowym sercu”. I pomimo tego, że w moim życiu trzymam się od lat zasady „Marcin, ufam Tobie”, to w mojej głowie zrodził się swego rodzaju irracjonalny lęk, że „Baśń o wężowym sercu albo wtóre słowo o Jakóbie Szeli” jest tekstem przeklętym i nawet tak dobry twórca jak Marcin Liber może się na nim potknąć. Jak wiadomo nie od dziś, lubię się martwić na zapas niespełnionymi scenariuszami, jednak w oczekiwaniu na start spektaklu w Kielcach drżałem niczym zaskroniec na mrozie (czyli bardzo).

Marcin Liber (reżyseria) do spółki z Michałem Kmiecikiem (adaptacja) wzięli na warsztat książkę Radka Raka „Baśń o wężowym sercu albo wtóre słowo o Jakóbie Szeli”, starając się opowiedzieć historię Kóby – chłopaka bez serca. Warto na starcie pochylić się nad samą adaptacją, która w wykonaniu Kmiecika jest swoistą sinusoidą, bo treściowo trzyma się blisko tekstu wyjściowego, jednocześnie w formie oddalając się od staropolskiego języka oryginału. Bohaterowie mówią językiem bardziej zrozumiałym i jednocześnie wpleciono w warstwę dialogową liczne odniesienia do współczesnej popkultury czy też podwórkowe powiedzonka. W pierwszej chwili może to nieco dziwić, jednak jest to bardzo sprytne posunięcie – tak jak Rak w swojej książce odwoływał się do ludowych wierzeń, słowiańskiego folkloru i legend, podlewając wszystko specyficznym językiem, tak Kmiecik patrzy szerzej na „Baśń o wężowym sercu…” i śmiało dopisuje do niej współczesne konteksty, sięgając do przepastnej znaczeniowej skrzyni osadzonej nie w przeszłości, ale w teraźniejszości.

Dodatkowo podjęta zostaje decyzja o śledzeniu losów Szeli przez pryzmat kobiet obecnych w jego życiu – w ten sposób możemy zobaczyć głównego bohatera z trzech różnych perspektyw. W akcie I, który skupia się na jego relacji z Chaną – młodą żydówką, córką karczmarza, która pokochała go do tego stopnia, że odtrącona odbiera sobie życie – widzimy Szelę w pozycji osoby sprawującej władzę i dominującej pozornie słabszą istotę. Akt II skupiający się na wątku Malwy, w której zauroczył się chłopak, daje możliwość obserwowania sytuacji, gdzie Kóba sam jest stroną słabszą, zakochaną i dającą swoje serce na dłoni. Akt III natomiast opiera swoją soczewkę na jego relacji z dużo starszą wiedźmą Sławą (choć sama woli przedstawiać się jako pustelnica). W tej relacji można poznać Szelę jako osobę przebiegłą, pozwalającą sobie balansować na cienkiej linii korzyści, osobę, która bierze tyle, ile może się w danej chwili nachapać, dając przy tym jak najmniej, ale tak, aby osoba wykorzystywana nie zorientowała się, że jest dojona. Te trzy perspektywy pozwalają nam poznać Szelę jako chłopca bez serca – w przenośni, ale też dosłownie – bezwzględnego i bardzo sneaky człowieczka myślącego o tym, że jednak wciąż jest inny i lepszy od swojego nemezis Wiktoryna Bogusza – krnąbrnego, rozpasanego i tak samo bezwzględnego szlachcica (tak samo bezwzględnego, ale w innych obszarach, bo jak wiadomo, co innego wolno chamowi, a co innego paniczowi). Krótko mówiąc, Kóba dzięki zdobyciu tytułowego wężowego serca będzie mógł zamienić się miejscami z Boguszem i zaprowadzić w swoim mniemaniu sprawiedliwość, bo uważa, że jest zupełnie niepodobny i inny niż znienawidzony obecnie rządzący. 

fot. Natalia Kabanow/mat. teatru

Liber korzystając z tej kanwy, tworzy spektakl o niezmienności władzy, gdzie u steru nadal stoją ci sami, pomimo innego wyglądu i coraz to nowej twarzy. Bogusz w skórze Szeli bez problemu podburza chłopstwo i odbija dwór, ponownie stając się przywódcą i główną siłą rządzącą okolicą. Obalenie złej władzy, pomimo zmiany rządzącego, kolejny raz doprowadza do obsadzenia w roli szefa dobrze znanego ciemiężcy, który przeszedł swoisty rebranding. Jest to soczysty pstryczek w nos odnoszący się polskiej sytuacji politycznej, dobitnie podkreślony zakończeniem bezpośrednio nawiązującym do obecnych czasów. Ciekawy pomysł na wykorzystanie tekstu Radka Raka.

Od strony reżyserskiej mam jednak pewien ból dolnej części kręgosłupa i jest to trochę pretensja, ale też nie do końca. Mam wrażenie, że „Baśń o wężowym sercu” to w odbiorze nieco „Liber na autopilocie” – wykorzystujący elementy i triki, które dobrze zna i którymi już operował wielokrotnie, a jednocześnie wiem, że na tym polega posiadanie swojego rozpoznawalnego stylu, za który Marcina Libera uwielbiam. Niemniej ta powtarzalność dochodzi tutaj do momentu, kiedy jestem w stanie powiedzieć, w których jego spektaklach widziałem niemalże takie same zabiegi. Nie miałem takiego poczucia na przykład przy jego ostatniej kieleckiej realizacji „Ale z naszymi umarłymi”, tam czułem mocniejszy przeciąg, jeśli chodzi o formalne starania (co paradoksalnie nie zmienia faktu, że całościowo o wiele bardziej podobała mi się „Baśń…” niż „Ale z naszymi umarłymi”). Jednocześnie też dostrzegam, brutalnie mówiąc, że chyba o wiele bardziej lubię ostatnio kameralne spektakle Marcina Libera. Mam tu na myśli na przykład jego realizacje spektakli dyplomowych, takich jak„Next Level” czy „Fortissimo”, gdzie zauważalne jest większe skupienie na aktorze i na emocji (tak wiem, że dyplomówki rządzą się trochę innymi prawami), bo w tak rozbuchanym i ogromnym wydaniu mam poczucie, że reżyser pozwala sobie na wykorzystanie zgranych już u siebie schematów i jedzie w to jak dzik w maliny z myślą, że jakoś się to wyklepie i nikt nie zauważy. Niemniej, jak przymknie się na to oczko – jak ta jedna zepsuta lalka, która ma klapniętą powiekę już na wieki wieków – to „Baśń o wężowym sercu” jest poprowadzona konsekwentnie i jeśli ktoś nie ogląda realizacji Libera od 15 lat jak ja, to będzie się bawił wybornie i nie będzie mógł się doczepić do pewnej wtórności zastosowanych środków. Zatem i ja przymykam na to powiekę, bo nie chcę się nazbyt czepiać, tym bardziej, że na scenie to wszystko jednak działa i żre jak cholera.

Całości tej historii dopełniają ciekawa i wymagająca scenografia oraz kostiumy Mirka Kaczmarka. Wszystkiego jest dużo, wiele rzeczy się kręci, miga, błyska, świeci, otwierają się zapadnie, wyjeżdżają ukryte pokoje. Całość robi wrażenie i rozmachem daje powody do szerokiego otwarcia ust z podziwu. Wyjątkowo mocno podobała mi się wyjeżdżająca z piekieł smolna chata, w której dwa czorty – Azaradel i Amazarak – knuły i czekały na Szelę. Dodatkowo moje serce skradły kostiumy zmór z niepokojącymi białymi maskami.

fot. Natalia Kabanow/mat. teatru

Spore wrażenie robiła też duża obsada grająca zespołowo jak jeden organizm. Warto zwrócić uwagę na Mateusza Bernacika i Kubę Gollę ścierających się w rolach Szeli i Bogusza – mają naprawdę ciekawą dynamikę pomiędzy sobą i uzupełniają się scenicznie niczym yin i yang. Wyjątkowo dobrze wypadają w IV akcie, gdy dochodzi do zamiany ciał i są zmuszeni poniekąd grać siebie nawzajem. Przyjemnie oglądało się ich konflikt narastający do granicy eskalacji, każdy z nich – bardzo świadomy swoich zdolności fizycznych – potrafił na scenie wielokrotnie wydobyć smaczki nadające ich postaciom energię nie do podrobienia i jasno mówiące o tym, że są nie do zdublowania w tych rolach.

Mocno też ucieszyłem się z Joanny Kasperek w roli Sławy, która wybitnie kreuje postać silnej i władczej kobiety-czarownicy – słodkiej, ale nieznoszącej sprzeciwu, znającej swoją wartość i możliwości. Prawdziwa baba z jajami zagrana w taki sposób, że w momencie kiedy Kasperek pojawia się na scenie, nic innego nie ma już znaczenia. Demoniczna wręcz rola, zresztą nie będę się tutaj więcej produkował, bo wiadomo od dawna, że Joanna Kasperek jest wybitną aktorką z niepodrabialną energią i mocą rażenia ze sceny, co wielokrotnie udowadniała, ale wydaje mi się, że jest już na takim etapie artystycznym, że nikomu nic nie musi udowadniać.

Liber w Teatrze im. Stefana Żeromskiego w Kielcach stworzył spektakl ogromny, dynamiczny, składający się z bardzo „liberowych” elementów, wciągający widza w swój świat i utrzymujący jego uwagę przez całe trzy godziny trwania. Baśniowy świat tego spektaklu, jak sam tytuł wskazuje, trzyma się baśniowych wytycznych, jest pełen nierealnych wydarzeń – często brutalnych – ale w swojej uniwersalności stara się też komentować to, co nas otacza w obecnej chwili, jednocześnie mocno stojąc na nogach świata przedstawionego. Uważam, że to realizacja bardzo udana i choć nie jest to może najlepsze, czym nas uraczył do tej pory ten reżyser, to w zupełności wystarcza to na wystawienie temu spektaklowi oceny bardzo dobrej –  za niepogubienie się w gąszczu odniesień, za utrzymanie w ryzach tak ogromnego przedsięwzięcia i przede wszystkim za nieprzeszarżowanie, bo łatwo można dać się użreć temu wężowi, a w teatralnym świecie po premierze nie ma już surowicy.

Źródło:

teatralna-kicia.tumblr.com
Link do źródła

Autor:

Kamil Pycia

Sprawdź także