XXVII Międzynarodowy Festiwal Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych w Łodzi. Pisze Magda Kuydowicz w Teatrze dla Wszystkich.
Jako gość festiwalu organizowanego od 27 lat przez Teatr Powszechny w Łodzi muszę stwierdzić, że” artysta w kryzysie” – a tak brzmiało hasło tegorocznego święta teatru – ma się naprawdę nieźle. Serce mi rosło, gdy krajanie z mojego rodzinnego miasta tłumnie kroczyli do teatru. W kolejne wieczory spotykałam tych samych ludzi na widowni, którzy po spektaklach zawzięcie dyskutowali o tym, co przed chwilą zobaczyli na scenie. Nic w tym dziwnego, bo tegoroczna oferta teatralna była naprawdę różnorodna. Można było zobaczyć przedstawienia dobre i wybitne z całej Polski, a na jedno nawet pojechać zorganizowanym transportem i wrócić tego samego dnia (”Odyseja. Historia dla Hollywoodu” w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego z Nowego Teatru w Warszawie).
Na festiwalu udało mi się zobaczyć bardzo ciekawy monodram Wojciecha Świeściaka w reżyserii Wojtka Ziemilskiego z Teatru im. Jerzego Szaniawskiego w Wałbrzychu. „Pacjent Zero” to autorski spektakl i jeden z pierwszych głosów, które padły ze sceny o pandemii. To próba rozmowy o spustoszeniu, które sieje w nas przymusowa izolacja, zmuszając ludzi do życia w sieci. Tam szybko zaczynają oni reagować histerycznie, uprawiać hejt, szpiegować i kłócić się o drobiazgi. Wszystko po to, by ukryć niepokój, brak wiedzy i jasnych perspektyw dotyczących dalszego życia. Spektakl miał ciekawą formę nocnej audycji radiowej połączonej z tylną projekcją filmową, muzyczną i kadrami z sieci. W pewnym momencie bohater kierował kamerę na widownię. Widzieliśmy siebie – absurdalnie stłoczonych widzów w maskach, niepewnych uczestników akcji dramatu, który codziennie dzieje się w naszych domach. Świeściak za pomocą aplikacji zmienia kolejne głosy dyskusji w sieci – robi to sprawnie i przekonująco. W naturalny sposób przechodzi z roli narratora w kolejne postaci, wcielając się w kilka osób równocześnie.
Nie obyło się na festiwalu bez przykrych niespodzianek (choroba aktorki z TR Warszawa), na które organizatorzy szybko zareagowali. Zorganizowano błyskawiczne zastępstwo i pokazano dodatkowy spektakl następnego dnia.
„3 Siostry” Czechowa, w reżyserii belgijskiego twórcy Luka Percevala, to produkcja TR Warszawa przygotowana we współpracy z Narodowym Starym Teatrem im. Heleny Modrzejewskiej w Krakowie, będąca wielkim teatralnym wydarzeniem. Powstała wybitna, współczesna opowieść o starzejącej się Europie, która nie radzi sobie z problemem emigrantów i z pamięcią o tym, co było. Tytułowe trzy siostry nie chcą już jechać tylko do Moskwy. Za pomocą pamięci zdalnej mogą marzyć i wspominać to, co było kiedyś. Obecna Europa jest dla nich dostępna już za 99 euro, bo tyle kosztuje bilet na samolot. Jednak świat głęboko je rozczarowuje. Nic i nikt nie daje im, niestety, żadnej nadziei na poprawę ich losu. Wspaniale zagrał Wierszynina na wózku Jacek Beler, przejmująca była Irina w interpretacji Małgorzaty Zawadzkiej, która nie umie pogodzić się z przemijaniem i brakiem miłości. Porywający chwilami w swej ironicznej dyskusji z samym Czechowem był Kułygin Rafała Maćkowiaka. No i wreszcie Olga Marii Maj, tępo zapatrzona w swoje odbicie w lustrze, jakby półświadoma, wycofana z życia. Jej rozpaczliwy apel o podanie natychmiast przyczyny ludzkiego cierpienia i uparte szukanie sposobu na odnalezienie sensu w codziennej egzystencji pozostały bez echa. Mną ta chwila na scenie z jej udziałem naprawdę wstrząsnęła.
Także Krzysztof Warlikowski nie zawiódł swojej wiernej widowni. „Odyseja. Historia dla Hollywoodu” to kompilacja tekstu Homera z „Powieścią dla Hollywoodu” i książką Hanny Krall „Król kier znów na wylocie”. Dzięki temu zobaczyliśmy na scenie nasze lęki, współczesne problemy z tożsamością i uniwersalną historię starzejącego się Odysa, który wypowiada traumatyczne słowa: „Ja nie wracam, ja się żegnam”(w tej roli niezwykle przejmujący Stanisław Brudny). W spektaklu powraca także motyw Zagłady, Holocaustu, pamięci o ofiarach i o nas samych. Ciekawym pomysłem stało się włączenie błyskotliwego wątku miłości Hanny Arendt (świetna Małgorzata Hajewska-Krzysztofik) i Martina Heideggera (znakomity Andrzej Chyra), którzy po dwudziestu latach rozłąki umawiają się w górach Szwajcarii, gdzie Heidegger przebywa najchętniej i tam właśnie prowadzi wykłady o filozofii. Spotykają oni na szlaku mnicha buddyjskiego (Hiroaki Murakami) i wdają się z nim w rozmowę o ludzkiej tożsamości i o sensie życia, żartobliwą, ale jednocześnie podszytą smutkiem. Taki też jest cały spektakl, mimo dowcipnej sceny prosto z Hollywoodu z królewską Magdaleną Cielecką jako Liz Taylor i z błyskotliwym Piotrem Polakiem (Roman Polański) oraz jak zawsze przewrotnym i ironicznym Jackiem Poniedziałkiem (Marek Hłasko).
Projekcja tylna i rozmowy toczące się przez telefon z matką Odysa (poruszająca Krystyna Zachwatowicz-Wajda ) i Dybukiem (porażająca w swej aktorskiej sile Maja Komorowska) dodają opowieści Warlikowskiego wymiar czysto ludzkiej nostalgii. Tęsknoty za tym, by jakoś nas jednak zapamiętano. Jest też i przejmujący monolog o Szoah Claude’a Lanzmana (Wojciech Kalarus), który moim zdaniem byłby znakomitą pointą tego widowiska. Wszyscy aktorzy Warlikowskiego grają wspaniale – ich praca zespołowa i indywidualna, gotowość do gry z partnerem nie mają sobie równych. Widać to w rolach Ewy Dałkowskiej (Izolda), Jadwigi Jankowskiej-Cieślak (żona Odysa), Mai Ostaszewskiej (młoda Izolda), Bartosza Gelnera, Agaty Buzek (Barbara Walters przeprowadzająca wywiad ze śmiertelnie chorą Liz Taylor) i Mariusza Bonaszewskiego (Szajek), które głęboko zapadają w pamięć. Warlikowski dzięki temu spektaklowi staje się strażnikiem naszej pamięci, pokazuje nam siebie samych. Nie po raz pierwszy i zapewne nie ostatni.
Kolejny Festiwal Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych dobiegł końca. Na finał zaplanowano musical o Krzysztofie Krawczyku w brawurowej interpretacji Mariusza Ostrowskiego, o którym już pisałam, więc tylko dodam, że dla tego spektaklu warto odwiedzić teatralną Łódź raz jeszcze.