Co nowego w tym sezonie?
Czekamy jak na zbawienie na decyzję, że można grać dla większej liczby widzów, zwłaszcza że bardzo restrykcyjne przestrzegamy dezynfekcji rąk, pomieszczeń, foteli, klamek, a także oglądania spektaklu w maseczkach. Siedzenie przez półtorej do dwóch godzin w maskach czasami widzom nie bardzo się podobało. Były przypadki, nie takie rzadkie, że ludzie oddawali bilety, mówiąc, że w masce nie będą oglądać spektaklu. Potem się do tego trochę przyzwyczaili.
Kiedy teatry wznowiły działalność, graliście głównie repertuar lekki.
To była świadoma decyzja, żeby grać komedie. Na szczęście udało się zebrać siedem tytułów komediowych z poprzednich sezonów. Nie wiem, czy na widowni byli wtedy widzowie z Polski czy z Trójmiasta, ale przychodzili pośmiać się, zrelaksować w tych trudnych czasach.
A jak pan odnajduje się w tej sytuacji?
Czasem oglądałem te spektakle, patrząc na widownię z balkonu. Nawet najbardziej śmieszna komedia, jak „Prawda", czy „Następnego dnia rano" lub „Bóg mordu", nie bawiły mnie, jak widziałem 150 widzów w maseczkach na twarzy. Miałem wrażenie, że jestem na jakimś spektaklu według „Dżumy" Alberta Camusa, gdzie widownia jest scenografią.
Jak reagowali aktorzy?
Dla nich to było też trudne, mówili mi, zwłaszcza na początku, w pierwszych tygodniach grania, że nie jest im łatwo wyjść na scenę i zobaczyć przed sobą kilkadziesiąt zamaskowanych osób... Potem to jakoś spowszedniało.
W repertuarze na nowy sezon są duże przedstawienia: „Dziady", „Mistrz i Małgorzata".
“Amadeusz". Dla ilu widzów będziecie grali?
Nie wiemy, ale musi być gotowość do wyjścia na scenę. Bardzo chciałem, żeby teatr utrzymał ciągłość grania. Te wszystkie nieszczęścia, które nas spotkały porównuję z okresem stanu wojennego w Teatrze Wybrzeże. Kiedy dostałem propozycję reżyserowania w tamtym teatrze wybraliśmy z Radą Artystyczną, czyli Haliną Winiarską, Ryszardem Majorem i dyrektorem Andrzejem Kudlikiem sztukę Stanisława Barańczaka „Sztuczne oddychanie". Jednak, kiedy wybuchł stan wojenny, dyrektor powiedział mi: „O Barańczaku to ty zapomnij", więc wymyśliliśmy „Sonatę widm" Strindberga. Ale tu znowu był problem prób, które trwały do godziny policyjnej. Trzeba było wrócić do domu, a prawie nikt nie miał wtedy samochodu. Ale wydaje mi się, że tamten okres mimo wszystko był dla teatru łatwiejszy, bo było wiadomo, że są to sankcje polityczne, wiadomo było, że kiedyś pewnie się to zmieni. Nie było sytuacji bezradności takiej jak ta w marcu, kwietniu tego roku - kiedy nie wiedzieliśmy co to za wirus. W telewizji przedstawiano te makabryczne zdjęcia z północnych Włoch, Hiszpanii, karawany, brak respiratorów. Wydawało się, że za chwilę nas to wszystkich dopadnie i że jest to coś przynajmniej na poziomie eboli, czy dżumy.
Tytuł oryginalny
„Arszenik i stare koronki" na jubileusz
Źródło:
„Polska Dziennik Bałtycki” nr 217