Jej głos wydaje się ciemny, nasycony emocjami, jakby nieustannie odgrywała jakąś rolę dramatyczną. Ale kiedy dostawała taki tekst jak „Tomaszów" Tuwima, zaglądający do kobiecej duszy, jasno i czule dotykała rozświetlających ją uczuć. Uczyła, że głosem nie można „wystukiwać wszystkiego na maszynie", jak w śpiewanym przez siebie wierszu Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej. Nieraz wydawało mi się, że tak bezgranicznie eksploatuje się na scenie, bo chce dać poezji całą swoją siłę, którą - jak Samson we włosach - ona ma w głosie. To było coś więcej niż śpiewanie, podczas każdego koncertu jakby składała ofiarę z samej siebie. Płaciła wysoką cenę, tworząc niepowtarzalne teatrum głosu i ekspresji, pokazując, co może zdziałać prawdziwa sztuka.
Panna Madonna
To, że kreowała coraz to nowe, oryginalne role, potwierdzają słowa komponującego dla niej Andrzeja Zaryckiego: - Miała w sobie wszystkie odmiany ludzi, przy każdym utworze korzystała z innego wizerunku.
Charyzmatyczna, z oczyma mocno pomalowanymi jak w greckiej tragedii, z czarnymi włosami spadającymi na czarną, długą suknię, maksymalnie skupiona ze wzrokiem wpatrzonym w coś, co tylko ona potrafiła zobaczyć. Wymagała, żeby podłoga na scenie była czarna, a na tournee zagraniczne zabierała belę czarnego materiału, który w razie konieczności rozkładano na podłodze. Zawsze też musiały stać na niej dwa czarne zestrojone fortepiany. Kiedy w Kijowie odkryta, że jeden jest bordowy, trzeba było go wymienić. Swój konsekwentny wizerunek budowała w każdym detalu, żeby nie dał się wymazać z pamięci oglądających. Niewysoka, na scenie rosła, potężniała. Choć jej twarz przypominała maskę z ascetycznymi ruchami oczu i ust, potrafiła magnetyzować jednym spojrzeniem, podkreślając swoje panowanie na scenie. Widziałam ją na deskach Teatru Rozrywki w Chorzowie i na zawsze zapamiętam tę ciszę i skupienie, do którego zmuszała widownię. Żeby tylko nikt nie drgnął i nie spłoszył zjawiska, jakim była.
Porównywano ją do Edith Piaf, Juliette Greco, Jacquesa Brela. Pozostała jednak sobą, nie do podrobienia „Panną Madonną, legendą tych lat". Już od dwóch dekad przyzwyczajała do swojej nieobecności, usunąwszy się z publicznego życia. „Tęsknimy za tobą" - pisali fani pod jej piosenkami na YouTubie. Od dziś, kiedy na stronie Piwnicy pod Baranami umieszczono zdjęcie artystki i słowa: „Odeszła Największa", ta tęsknota jest długa jak stąd do nieba.
Wyrywa serce
Urodziła się 16 stycznia 1941 r. w Krakowie. Po ukończeniu średniej szkoły muzycznej krótko studiowała w Akademii Muzycznej, a także na architekturze. Ostatecznie wybrała PWST i tam odkryła, że najważniejsze jest śpiewanie. W1961 r. zadebiutowała w krakowskim kabarecie Cyrulik. Sława o charyzmie młodej dziewczyny dotarła do Piwnicy pod Baranami, dlatego na jej występ wybrali się Piotr Skrzynecki i Zygmunt Konieczny. To oni zachęcili ją do dołączenia do ich zespołu. Spotkanie zmieniło życie Koniecznego, utalentowanego kompozytora, kreującego repertuar Piwnicy. Odtąd w tandemie z Demarczyk zaczął tworzyć własny produkt markowy - wielką poezję śpiewaną - w taki sposób, że porywała tysiące. Młoda wokalistka nie tylko doskonale interpretowała pisane przez Koniecznego utwory, ale w sobie tylko wiadomy sposób wydobywała z nich tajemnicę.
- Melodia - niby napisana klasycznie, ale jakoś swobodniej, jakby kompozytor pozwolił jej odfrunąć - wspomina swoje wrażenia ze słuchania Tadeusz Woźniak, na początku lat 60. grający supporty. - Instrumentacja jak gdyby już gdzieś słyszana, ale jednak nie. Zawieszona między Wiedniem a Petersburgiem - walcami Straussa i Czajkowskiego - z lekkim zapachem żydowskiej Galicji. A jednak była nowa i wyrywała serce.
Zwycięstwa
- Miała znakomitą ekspresję, która służyła moim piosenkom - opowiadał Konieczny. - Dobrze się dobraliśmy w tamtym czasie.
Tworzyli niepowtarzalną artystyczną parę, choć on był wesoły, towarzyski, a ona wydawała się surowa, zamknięta. Otwierała się dopiero w małym gronie, pokazując życzliwość i wrażliwość. Na jednym z nagrań filmowych zarejestrowano próbę, kiedy ubrana w zielony sweterek uśmiecha się do kolegów. Po próbach trwających do godz. 23 zapraszała ich do swojego domu, gdzie ekipę przyjmowała jej mama Janina. Była znakomitą krawcową, która nie tylko gościła występujących w Piwnicy, ale też szyła dla nich stroje.
Demarczyk debiutowała z Koniecznym „Karuzelą z Madonnami" do tekstu Białoszewskiego. W 1962 r. wygrała, śpiewając ten utwór, I Ogólnopolski Festiwal Piosenki Studenckiej w Krakowie. Potem posypały się kolejne sukcesy. Na I Krajowym Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu, kiedy królował bigbit, uhonorowano ją za piosenki poetyckie -„Karuzelę z Madonnami", „Taki pejzaż" i „Czarne anioły". Na Międzynarodowym Festiwalu Piosenki w Sopocie za „Czarne anioły" z tekstem Dymnego zdobyła Nagrodę Specjalną w uznaniu „za oryginalność utworu". A w następnym roku za „Grandę Valse Brillante", do słów Tuwima, otrzymała drugą nagrodę. - Wydaje się, że moim wielkim zwycięstwem jest to, że mój niełatwy repertuar zyskał sobie tak wielu zwolenników - mówiła potem. - Zdumiało mnie na przykład entuzjastyczne przyjęcie „Walca" na festiwalu w Sopocie. A już zupełnie niezrozumiały był dla mnie sukces „Wierszy Baczyńskiego" na następnym sopockim festiwalu. Przecież takie festiwale są zupełnie odmienne od warunków, w których zazwyczaj występuję.
Rozstania
W Sopocie zachwycony występem Demarczyk dyrektor paryskiej Olimpii Bruno Coquatrix zaprosił ją do Paryża. Zaproponował, że nowy repertuar stworzą dla niej ci, którzy pracowali dla Piaf. Odmówiła, twierdząc, że najpierw musi ukończyć szkołę teatralną, a poza tym chce śpiewać jedynie po polsku. Jednak pojechała tam rok później w 1964 r. Po entuzjastycznym przyjęciu w Olimpii Coquatrix zaproponował jej dwuletni gwiazdorski kontrakt, klęcząc przed nią, żeby go podpisała. Zgodziła się tylko na kilkutygodniowe występy. - Mam wrażenie, że zmarnowała ten Paryż przez swoje opory - wspominała Krystyna Zachwatowicz, która podsuwała artystce do śpiewania francuskie piosenki. - Ona niczego nie chciała przyjąć. Myśmy ją błagali. Nie i już. Wiele lat później śpiewała w różnych językach. Ale to było już za późno. W 1966 r., kiedy skończyła szkołę teatralną, rozpadł się duet z Koniecznym. Nigdy publicznie nie wyjaśnili, co się stało. Demarczyk wspomniała w jednym z nielicznych wywiadów, że nie nastąpiło to z jej inicjatywy. Wtedy rozpoczęła współpracę z Andrzejem Zaryckim. Komponował dla niej muzykę do utworów Mandelsztama, Cwietajewej, Goethego. Powstały wówczas takie arcydzieła jak „Ballada o cudownych narodzinach Bolesława Krzywoustego" „Skrzypek Hercowicz", „Na moście w Avignon". Na przełomie lat 60. i 70., ciesząc się wielkim uznaniem, jeździła na dalekie trasy koncertowe prawie dookoła świata. W 1972 r. rozstała się z Piwnicą pod Baranami. Od końca lat 70. koncertowała coraz rzadziej. W 1986 r. założyła w Krakowie Państwowy Teatr Muzyki i Poezji Ewy Demarczyk. 20 lat temu zamknęła go i wycofała się z życia publicznego.
Nic nie odpowiada
Zostały po niej trzy płyty, które tworzą podstawowy kanon nie tylko polskiej piosenki.
Zawsze konsekwentnie oddzielała życie sceniczne od prywatnego. Unikała wywiadów, a kiedy już rozmawiała, to o sztuce, w przeciwieństwie do innych artystów, którzy lubią robić się specami od wszystkiego. - Przylgnęła do niej opinia niedostępnej, ale to była samoobrona, bo nie wszyscy lubią być obnażani publicznie - skomentował jej wybór Zarycki.
W 2010 r. za całokształt osiągnięć otrzymała Złotego Fryderyka, a siedem lat później - Krzyż Komandorski z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski. - Dawniej część słuchaczy przychodziła na moje koncerty, bo wypadało - powiedziała kiedyś. - Teraz przychodzą już tylko ci, którzy rzeczywiście potrzebują spotkania ze mną.
My, jej miłośnicy, nadal potrzebujemy takich spotkań. Choć dzisiaj spływa nam z oczu „do warg kropelka słona", kiedy nam nic nie odpowiada i je „zielone winogrona".