EN

24.02.2021, 17:20 Wersja do druku

Alicja Telatycka. Wielka dama białostockiej sceny

mat. Teatru Dramatycznego w Białymstoku

„Spiżowe emploi”, sumienne i bezkompromisowe podejście do pracy i niekwestionowany status gwiazdy sprawiały, że mogła się wydawać osobą zimną i zachowującą dystans. Nie jest to prawda – miała grono oddanych przyjaciół, a wszyscy aktorzy białostockiego „Dramatu”, którzy rozpoczynali swą przygodę ze sceną w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, uznawali ją za swoją mistrzynię i nauczycielkę zawodu - pisze Konrad Szczebiot w "Scenach Polskich".

Trzeciego kwietnia 2020 roku zmarła w Białymstoku Alicja Telatycka – jedna z legend Teatru Dramatycznego im. Al. Węgierki. Choć z Białymstokiem związała ponad połowę swojego prywatnego i zawodowego życia, jej droga do modernistycznego gmachu przy ulicy Elektrycznej była długa i pełna zakrętów.

Urodziła się w roku 1936 w Lublinie. Pierwsze artystyczne pasje realizowała w warszawskiej Ogólnokształcącej Szkole Baletowej im. Romana Turczynowicza (w spisie absolwentów figuruje pod rocznikiem 1955/1956). Baletowe doświadczenie poskutkuje ustawianiem ruchu scenicznego w licznych przedstawieniach, w których do końca swej zawodowej kariery brała udział. Następnie przeniosła się do Łodzi, gdzie studiowała w Szkole Filmowej połączonej w roku 1958 z Państwową Wyższą Szkołę Teatralną im. Leona Schillera w znaną dziś PWSFTviT. Okres nauki to liczne znajomości i przyjaźnie, tym bardziej interesujący, że przypadł on na „złote lata łódzkiej filmówki”, podczas których kształcili się tam najsłynniejsi polscy aktorzy, reżyserzy i operatorzy tworzący niebawem legendę tzw. „polskiej szkoły filmowej”. Szczególnie dwie znajomości Alicji Telatyckiej z tego okresu zasługują na uwagę. Z Romanem Polańskim intensywnie uczestniczyła w „studenckim życiu”, a fotografie ze wspólnych zabaw i spotkań pieczołowicie przechowywała w domowym archiwum. Zaś z Danutą Kierklo-Czajkowską – choć podczas studiów były w innych grupach – spędziła wiele lat na scenie Teatru Dramatycznego im. Al. Węgierki w Białymstoku.

Jeszcze podczas studiów Alicja Telatycka zadebiutowała w znajdującym się w łódzkim Grand Hotelu, muzyczno-rozrywkowym Teatrze „7.15”, prowadzonym przez Michała Tomskiego przy artystycznym wsparciu Romana Synkały. To właśnie w wyreżyserowanej przez niego komedii muzycznej według Wiktoryna Sardou (z muzyką legendarnego „Kisiela”, czyli Stefana Kisielewskiego) „Madame Sans-Gene”, zdobywała pierwsze aktorskie szlify, jako Księżna Rovigo oraz praczka Toinon. Debiutu tego nie można niestety zaliczyć do głośnych. Więcej – recenzujący spektakl na łamach Odgłosów Leopold Beck stwierdzał, że „TE praczki nie powinny pod żadnym pozorem śpiewać!”. Jednak to nie z powodu ról w teatrze muzycznym Alicja Telatycka miała później być znana. Pierwszą po studiach była niewielka rola Mirskiej w Klubie kawalerów Michała Bałuckiego w reżyserii Adama Daniewicza w Teatrze Powszechnym w Łodzi.

Młodzi aktorzy na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX wieku chętnie angażowali się do „prowincjonalnych” teatrów. Pomijając konieczną w owych czasach, a wiodącą przez ową „teatralną prowincję”, nieformalną ścieżkę awansu ku scenom stołecznym, była to najlepsza droga do szybkiego zagrania pierwszoplanowych ról i sprawdzenia się w „wielkim repertuarze”. Podobnie postąpiła również Alicja Talatycka, angażując się do Teatru Ziemi Opolskiej w Opolu. Otrzymała tam szansę zrealizowania się w klasycznym i klasycyzującym, ale także współczesnym repertuarze (Zofia w „Damach i huzarach” Fredry, Dolly w „Operze za trzy grosze” Brechta, Lulu w „Demonie ziemi” Wedekinda, Klaudestyna de Montreuil w „Bezimiennym dziele” Witkacego czy Eliza Doolittle w „Pigmalionie” Shawa). Objawiła więc swą aktorską wszechstronność od czasu do czasu angażując się również w kreowanie choreografii czy reżyserskie asystentury (tak będzie już do końca jej teatralnej kariery). To właśnie w Opolu poznała swojego pierwszego męża – Stanisława Wieszczyckiego – na początku lat sześćdziesiątych kierownika artystycznego opolskiej sceny i częstego jej reżysera, specjalizującego się właśnie w repertuarze, w którym Alicja Telatycka najdoskonalej wypadała.

Po odejściu z Opola na początku lat 70., Stanisław Wieszczycki związał się na kilka sezonów z Białymstokiem, zabierając ze sobą żonę. Ich pierwszym białostockim dziełem stała się „Elektra, moja miłość” Laszlo Gyurko, w której Telatycka grała tytułową rolę. Był to również pierwszy wielki sukces młodej aktorki. Na I Ogólnopolskim Festiwalu Krajów Socjalistycznych w Katowicach otrzymała nagrodę aktorską. W Białymstoku zachwyciła wszystkich jej posągowa uroda, wzrok heroiny oraz aktorstwo przywodzące na myśl legendarne gwiazdy polskiej sceny. Ten pierwszy białostocki epizod, znaczony dobrze przyjętymi rolami Soni w „Zbrodni i karze” wg Dostojewskiego, Medei w „Medei” Eurypidesa czy Estery Franc w „Cenie” Millera („ALICJĘ TELATYCKĄ bodaj po raz pierwszy ujrzeliśmy w roli zwykłej kobiety, troskliwej i kochającej, ale zarazem pragnącej odmiany” – pisał po tym spektaklu Ryszard Kraśko w „Gazecie Białostockiej”), trwał ledwie trzy sezony i przerwany został objęciem przez Stanisława Wieszczyckiego posady dyrektora Teatru im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie. Alicja Telatycka podążyła za nim. W Rzeszowie zagrała jednak tylko trzy role – Bertę w „Wygnańcach” Joyce’a, Zuzię w „Romansie z wodewilu” Krzemińskiego oraz ponownie Lulu w „Demonie ziemi” Wedekinda.

Na Podkarpaciu poznała swego drugiego męża – Andrzeja Redwansa (pozostała z nim aż do śmierci) – i po ledwie sezonowym pobycie w Rzeszowie rozpoczęła z nim kilkuletnią aktorską tułaczkę po Polsce, znaczoną przystankami, takimi jak Teatr im. Osterwy w Lublinie czy Teatr Polski w Bydgoszczy.

Oboje „swoje miejsce na ziemi” odnaleźli w 1978 roku w Białymstoku, gdzie – po niespodziewanej śmierci dyrektora „Węgierki” Andrzeja Witkowskiego, na toruńskim Festiwalu Teatrów Polski Północnej – Jerzy Zegalski rozpoczynał właśnie swą drugą, niejako „awaryjną”, dyrektorską kadencję, i pragnął kontynuować rozpoczęte przez tragicznie zmarłego poprzednika „odświeżanie” zespołu aktorskiego. W Białymstoku Alicja Telatycka zagrała od tego czasu prawie czterdzieści ról. Publiczność kojarzyła ją głównie z „wielkim klasycznym repertuarem” – Arystofanesem, Wyspiańskim, Ibsenem, Szekspirem, Słowackim… Z racji takiego emploi musiała nosić bardzo bogate i często niezbyt wygodne kostiumy (a, co wśród młodych aktorów rzadkie, naprawdę potrafiła to robić!). Z tego też powodu, na stałym wyposażeniu jej garderoby numer 6 (dzielonej ze wspominaną już Danutą Kierklo-Czajkowską) znajdował się zwykły, metalowy taboret, pozwalający na chwilę odpoczynku w nawet najbardziej rozbudowanej i utrudniającej ruchy kreacji. Nawet w tak niesprzyjających okolicznościach, podczas czekania na wejście na scenę, oddawała się z pasją ręcznym robótkom…

Ale potrafiła też grać role nieoczywiste – mocno odbiegające od jej aktualnego wieku albo reżyserskim pomysłem ograniczone na wielu polach artystycznego wyrazu. Wtedy wyczarowywała postać głosem ukazującym niesłychanie szeroką paletę wokalnej ekspresji.

Przez całe życie bardzo dbała o swoją prywatność. Odpoczynku od pracy szukała w domu nad Bugiem, gdzie wiele czasu spędzała z mężem, przyjaciółmi i ukochanymi psami, które obok jeszcze bardziej ukochanego teatru, nieodmiennie stanowiły główny temat jej rozmów. Nie był to przypadek, gdyż teatr i pracę na scenie traktowała niezwykle poważnie. Nie wybaczała nieprzygotowania do prób i niepoważnego podejścia do zawodu. Choć grało się wtedy dużo (zdarzało się i dziesięć premier rocznie), każda z jej ról była dopracowana i wnosiła do spektaklu coś najwyższej klasy artystycznego i inspirującego („Każda jej nowa rola jest twórczym przepatrzeniem dorobku poprzedniczek i obdarza kreowaną postać jakimiś nowymi rysami” – pisała Bożena Frankowska w 1988 roku w „Kulturze”).

„Spiżowe emploi”, sumienne i bezkompromisowe podejście do pracy i niekwestionowany status gwiazdy sprawiały, że mogła się wydawać osobą zimną i zachowującą dystans. Nie jest to prawda – miała grono oddanych przyjaciół, a wszyscy aktorzy białostockiego „Dramatu”, którzy rozpoczynali swą przygodę ze sceną w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, uznawali ją za swoją mistrzynię i nauczycielkę zawodu. Wspominają, że uważnie im się przyglądała, dawała niewiele rad, ale gdy stanęli na poziomie aktorskiego zadania – komplementowała ich w bardzo ciepłych słowach. „W takim entourage’u znaczyło to więcej niż nagroda Nobla” – wspomina Justyna Godlewska-Kruczkowska (dzisiejsza gwiazda „Węgierki”, która zetknęła się z Alicją Telatycką podczas pracy nad „Żelazną konstrukcją” Macieja Wojtyszki w 1999 roku, gdy Telatycka, będąc już od prawie dziesięciu lat na emeryturze, „dogrywała” gościnnie w swoim ukochanym teatrze).

Z teatrem nie potrafiła się rozstać – gdy zdrowie nie pozwalało jej na grę na scenie, przychodziła na wszystkie premiery, intensywnie przeżywała oglądane spektakle, wyrażała swoją opinię i chłonęła wszystkie teatralne plotki – z kategorii tych artystycznych, oczywiście. W wywiadach twierdziła, że to wspaniała białostocka publiczność zatrzymała ją tu na tak długi czas. W ostatnich latach wciąż powtarzała teatralnym znajomym: „Ile bym dała, żebym mogła jeszcze z wami pograć…”.

Źródło:

"Sceny Polskie"
Link do źródła

nr 6/2020