„Kobieta samotna” Natalii Fiedorczuk i Anny Smolar w reż. Anny Smolar w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Pisze Marek Zajdler w portalu Nasz Teatr.
Po krótkiej nieobecności reżyser Anna Smolar powróciła do stołecznego Teatru Powszechnego, by raz jeszcze wydobyć na światło dzienne ukryte i zamiatane pod dywan wątki społeczne. A przy okazji poruszyć struny wspólnotowej znieczulicy. Punktem wyjścia stał się tym razem film Agnieszki Holland „Kobieta samotna” wpisujący się w tegoroczny temat przewodni Malta Festival, który jest koproducentem spektaklu. Teatralne przedstawienie o tym samym tytule przywraca do życia filmowych bohaterów – Irenę i jej syna Bogusia, ale spogląda na nich ze współczesnej perspektywy. Leitmotivem czyni niealimentację i jej konsekwencje, ekonomiczne opuszczenie dziecka przez ojca i ciche przyzwolenie systemu. Kim jest dzisiejsza „kobieta samotna”? Jakie stoją przed nią wyzwania? Czy po ponad 40 latach i transformacji ustrojowej los matki wychowującej samotnie dziecko jest łatwiejszy? I jak w tym wszystkim odnajduje się dzisiejszy Boguś?
Nad sceną wisi odprysk gigantycznego głazu z „Melodramatu” – Anna Met raz jeszcze skorzystała z przenośni i zachęca do własnych interpretacji. Choć kamień nie jest już tak olbrzymi, to wyraźnie ciąży scenicznej Irenie, tkwi jak zadra w sercu i przytłacza ją ogromem obowiązków, przesłania niebo, dalekosiężne cele i marzenia. Irenę, kreowaną dojmująco przez Annę Ilczuk, poznajemy na szkolnym zebraniu, na które dociera spóźniona taszcząc wcale niemały stolik. Twórcy bardzo wnikliwie i z dużą dozą humoru przyglądają się realiom szkolnej rzeczywistości wydobywając na wierzch jej absurdy, ironicznie podglądając ludzkie zachowania i zbliżając tym samym aktorów do codzienności każdego widza-rodzica, który choć raz miał okazję uczestniczyć w cyrku wywiadówki. Swoim zwyczajem Anna Smolar przeplata mocne, treściwe i emocjonalne sceny komicznymi, pastiszowymi wstawkami, w których zresztą aktorzy Powszechnego czują się znakomicie. Dywagacje o zmianach planów klasowej wycieczki, przerażenie złamaniem szkolnego zakazu używania telefonów, czy wreszcie pełen obciachu charytatywny festyn w podstawówce dają obraz ludzkiej małostkowości i budzą wesołość podpatrując „zaangażowanych” i służących niechcianą radą rodziców. Wspólny występ Natalii Lange, Oskara Stoczyńskiego i Juliana Świeżewskiego, czyli grona pedagogicznego z rodzicami sięga wyżyn żenady, a przy okazji wspaniale oddaje zwyczajowy poziom artystyczny wszelkich szkolnych pikników. Humor miesza się tu jednocześnie z narastającym poczuciem wstydu, który w „Kobiecie samotnej” związany jest bezustannie z pieniędzmi. Tymi zbieranymi i wydawanymi, tymi na pokaz i tymi, których nie ma.
Irena ich nie ma. Ojciec Bogusia żyje w Norwegii z nową rodziną i nie zamierza płacić zasądzonych alimentów. Kobieta wiąże więc koniec z końcem „usuwając syfy w internecie” i dorabiając na Uberze, ale nie wyrabia targetów. Nie starcza jej nawet na czynsz i opłaty. Desperacko walczy o utrzymanie się na powierzchni lawirując pomiędzy wierzycielami i oszczędzając na każdym kroku. Byle przetrwać do kolejnej wypłaty. W morzu obowiązków przepełniających jej myśli nie ma już miejsca na nią samą, na własne pragnienia, na budowanie relacji, na odpowiednie zaopiekowanie się dorastającym synem. Annie Ilczuk zostaje tylko recytowanie litanii rzeczy do zrobienia, załatwienia, kupienia, ogarnięcia, bo zostawiona sama sobie Irena nie ma czasu myśleć o niczym więcej. Pozbawiona wsparcia, zdana tylko na własne siły zbliża się nieuchronnie do momentu, w którym pęknie, odleci, nie da już rady i z wściekłością wyrzuci w przestrzeń nagromadzoną frustrację. Do chwili, gdy w akcie desperacji zechce wykrzyczeć swoją niemoc i złość na społeczeństwo, wszystkich tych „wiedzących lepiej” pomagierów od siedmiu boleści oraz na nieudolny system państwa – dziurawe przepisy oraz komorników, sędziów i adwokatów, którzy nie potrafią wyegzekwować należnych jej kwot i skazują na niegodne życie.
W odwodzie jest niby babcia Wanda, odgrywana ze swadą przez Marię Robaszkiewicz, ale różni się ona zasadniczo od powszechnie przyjętego „konceptu babci” – oschła, wiecznie karcąca, skoncentrowana na sobie, byle jak najszybciej pozbyć się z życia córki-nieudaczniczki z dziwnym wnuczkiem. Niedopuszczająca do siebie myśli, że ponosi część odpowiedzialności za doprowadzenie Ireny do punktu, w którym się znalazła. Rodzice ze szkoły niby pomagają, ale tak naprawdę leczą głównie swoje kompleksy i akcjami dobroczynnymi koją jedynie sumienie. Wyjątkowo dwulicowa jest Milena Karoliny Adamczyk wynajmująca Irenie mieszkanie – niby-przyjaciółka, publicznie do rany przyłóż, a prywatnie kalkulująca na zimno materialistka. Nie lepiej prezentuje się dbający o zdrową tkankę szkolną Jędrek Juliana Świeżewskiego – jedną ręką daje i wspiera, a drugą najchętniej usunąłby przeszkadzający mu ludzki wrzód z pola widzenia przejawiając przy tym fałszywą troskę. Początkowo sympatyczny Jacek Oskara Stoczyńskiego też okazuje się dupkiem, męską szowinistyczną świnią czy raczej mizerną świnką pilnującą własnego portfela i żerującą na innych. Na jedyną, która zdaje się rozumieć Irenę wyrasta nieoczekiwanie wychowawczyni Renata, czyli Natalia Lange, dzieląca z nią trudy samotnego wychowania dziecka, choć przecież radzi sobie znacznie lepiej. Ale i ona pragnęłaby po prostu odpocząć, rzucić obowiązki w cholerę, znaleźć czas dla siebie albo na nicnierobienie. „Nie myśli Pani czasem, żeby nie wrócić?” – pyta przejmująco głosem umęczonej samotnej matki. Z drugiej strony ma chwile na projektowanie gry w darknecie (frisbee zyskuje tu nowy wymiar), więc może nie jest tak źle? Zostaje jeszcze prawnik Krzysztof Michała Czachora, po którym teoretycznie nie należało się spodziewać niczego dobrego, a tymczasem jego otwartość i empatyczne podejście pozwala mu stworzyć z Ireną zalążek prawdziwej przyjaźni. Wspólna z Anną Ilczuk scena inscenizowanych rozmów telefonicznych to prawdziwy aktorski majstersztyk. I choć Czachor wykrzykuje też ze sceny trochę prawnych paragrafow obrazowo ukazując skalę alimentacyjnego problemu, to na ułamek sekundy pokazuje też drugą stronę medalu, mężczyzny wyzyskiwanego przez byłą żonę.
A gdzie Boguś? Dziewięcioletni Boguś żyje samotnie zamknięty w świecie hiphopowego tańca, gdzie popping, locking, twerk, a nawet krump łączą się ze sobą w okrzyk buntu wobec gównianej rzeczywistości. Pozbawiony ojca, a właściwie także matki, włączany bezustannie w spory i problemy dorosłych chłopiec nie ma beztroskiego dzieciństwa. Jest „starcem w ciele dziecka” z „sercem złamanym sobie na wszelki wypadek”, jak przejmująco rapuje wcielająca się w rolę chłopca Ryfa Ri. Raperka i tancerka uruchamia w sobie wewnętrzne dziecko i całą energię tanecznego performansu przekazuje targanemu emocjami Bogusiowi. A ten ucieka we własny mikrokosmos i choć dorośli starają się doń zbliżyć (ukłony dla zespołu aktorskiego za próby tanecznego dorównania Ryfie Ri), to przecież ostatecznie go opuszczają. Podobnie jak filmowy odpowiednik na koniec zostaje sam, niczym wyrzut sumienia, puste naczynie wypełnione lękami dorosłych, którzy pokazali mu cztery litery.
Anna Smolar potrafi w teatr. „Kobieta samotna” jest jednym z najbardziej zaangażowanych spektakli reżyserki i bez ogródek obnaża istotę problemu niealimentacji z perspektywy współczesnej samotnej kobiety. Naocznie uzmysławia 16 miliardowy dług, „aglomerację trójmiejską dzieci”, które nie otrzymują zasądzonych pieniędzy, ciche społeczne przyzwolenie i brak skutecznych systemowych rozwiązań. Daleki jestem, by pochwalać czy choćby zrozumieć rodzica, który opuszcza swoje dziecko i nie zamierza na nie łożyć, tyle że twórcy poza przejmującą ilustracją problemu nie szukają odpowiedzi na pytanie dlaczego tak się dzieje. Chcą wstrząsnąć, poruszyć, przekuć filmowy karnawał „Solidarności” w rzeczywistą społeczną solidarność z kobietami i ich dziećmi opuszczonymi ekonomicznie przez ojców. Dać im wsparcie i plecy, by miały się na kim oprzeć w walce o swoje prawa. Ale nie dociekają przyczyn.
I tu dochodzimy do sedna. Zastanawiałem się patrząc na sceniczną Irenę, czym różni się ona od pokolenia kobiet wychowujących dzieci w sportretowanych przez Holland latach 80-tych. Filmowa Irena mieszkała w nędznych warunkach na odludziu, wykluczona komunikacyjnie, przytłoczona ciężarem torby listonoszki miała naprawdę ciężką pracę, większość dnia spędzając poza domem. Ale inne kobiety pracowały i ogarniały wówczas całą rodzinę, mężczyzna w imię patriarchalnego wychowania i tak był nieobecny przy codziennych obowiązkach – zaspokajał jedynie materialne potrzeby. Takie były realia. Czasy się zmieniły, jednak sceniczna Irena wciąż powtarza niekończącą się litanię rzeczy do ogarnięcia, tak jakby kiedyś było inaczej. Jakby ledwie 40 lat temu kobiety nie były w tej samej sytuacji. Były. Nawet w gorszej, bo PRL-owska rzeczywistość zmuszała do stania w wielogodzinnych kolejkach, żonglowania kartkami i stałego monitorowania co i gdzie rzucą. Jednocześnie teatralna Irena nie sprawia wrażenia osoby, która zbytnio przejmuje się zatrudnieniem. Raczej ima się doraźnych zajęć w chaosie codzienności. Kombinuje i ściemnia podając w wątpliwość swą uczciwość oraz szczerość intencji. Niby wykształcona nauczycielka cytująca Miłosza i Bursę, a jednocześnie szastająca ostatnim groszem na szkolnym kiermaszu. Po co? Na pokaz? Bo wypada? Bo tak usilnie pragnie normalnie żyć, że odbiera jej to zdrowy rozsądek? Przyznam, że nie rozumiem. Ale nie jestem samotną matką na skraju psychicznego załamania.
Michał Czachor cytuje wiele paragrafów, wyrzucając między innymi ledwie roczne, a maksymalnie dwuletnie kary więzienia dla alimenciarzy. Ale nie dodaje, że dług alimentacyjny nie ulega przedawnieniu. Że lepiej jest wypuścić człowieka na wolność i dać mu szansę stanąć na nogi, żeby zaczął płacić na dziecko, niż trzymać go w zamknięciu, bo matce i latorośli w niczym to nie pomoże. Nie chcę tu stawać w obronie tych wszystkich nieregulujących zobowiązań mężczyzn, którzy przegrali z nałogiem i swoim własnym życiem, większość nie udźwignie odpowiedzialności, bo nie zna nawet takiego słowa. Tacy ludzie nigdy nie powinni mieć dzieci. „Kobieta samotna” uczulić ma bardziej na tych kombinatorów, którzy znikają zagranicą, ukrywają dochody, mają, ale świadomie i z premedytacją nie dają. Bo „mamusia przejada pieniądze”, co ironicznie pokazała na scenie Anna Ilczuk. I słusznie, gdyż te zachowania należy piętnować. Ale skąd się one biorą? Czy druga strona medalu jest krystalicznie czysta? Wystarczy wejść na Facebooka, by zobaczyć rozwodowe grupy wsparcia dla kobiet, gdzie pytania o to, jak wyrwać jak największą kasę od partnera są na porządku dziennym. Jak sądy rodzinne przyklepują adwokackie pisma o zabezpieczenie fikcyjnych potrzeb dzieci, wielokrotnie przekraczające faktyczne wydatki. Jak w końcu płeć piękna szuka mężczyzn, tylko po to, by złapać ich „na dziecko”. Bo bycie samotną matką to dziś także coraz częstszy świadomy wybór kobiet, wyrzucających mężczyzn ze swego życia, jak zepsutą pralkę. Separujących ich od dzieci i zadowolonych z dodatkowego dochodu bez zbędnych obciążeń. Jeśli bili czy pili, sprawa jest jasna. A jeśli po prostu przestali pasować do obrazka na Instagramie? Być może kiedyś Anna Smolar pochyli się nad losem mężczyzn, którym żony odbierają dzieci, zaniedbują je, nastawiają wrogo i permanentnie utrudniają spotkania. Być może.
„Nasze dzieci zasługują na świat, w którym dostają równe szanse” pada ze sceny w Powszechnym i choć to utopijne stwierdzenie, chciałoby się mu przyklasnąć. „Kobieta samotna” czułym i mocnym aktorstwem opowiada o wyrywku rzeczywistości społecznej – piętnuje go, wytyka błędy i niedziałające rozwiązania prawne. Apeluje o solidarne wsparcie i nie ocenianie. Matki samotnie wychowujące porzucone przez ojców dzieci potrzebują czegoś więcej niż skromnych środków z funduszu alimentacyjnego. W tę pomoc musiałby się włączyć cały skomplikowany system edukacji i psychologicznej opieki, lokalne środowiska i my sami nie zgadzając się na ekonomiczne wykluczenie części dzieci. Brzmi idealnie. Brzmi nierealnie. Ale być może wtedy coś by się zmieniło. Bo to sprawa społecznej umowy. Albo wszyscy, albo razem.