28 lutego Teatr Wybrzeże zaprasza na premierę sztuki Jeana Racine’a w przekładzie Antoniego Libery. Brytanik w reżyserii Grzegorza Wiśniewskiego to opowieść o wielkiej władzy. Szczególnie Agrypiny, która wyniosła na tron Nerona, odbierając Brytanikowi szansę na przewodzenie Rzymowi. Rolę Agrypiny w Brytaniku kreuje Dorota Kolak. Monice Mioduszewskiej opowiedziała o pracy nad nią.
Monika Mioduszewska: Zagra pani bardzo silną kobietę.
Dorota Kolak: A to coś nowego? (śmiech)
Czy pani czuje się taką silną kobietą w życiu?
Jakoś tak się w moim zawodowym życiu złożyło, że - ku mojej radości zresztą - nie będąc taką osobą zupełnie, jestem tak postrzegana.
Agrypina jest szczególna. Z Agrypiną jesteśmy w Rzymie. Zdarzyła mi się po drodze Hekabe, którą zagrałam w Trojankach w reżyserii Jana Klaty. To są antyczne heroiny, ale Agrypina i Hekabe to dwa bieguny. Hekabe była przede wszystkim matką, tak jak i Agrypina, ale jednak w zupełnie innej sytuacji życiowej. Hekabe jest pokorna, w rozpaczy po stracie dzieci. W Brytaniku mamy matkę zaborczą, walczącą o władzę.
Agrypina walczy o władzę. Ale czy ona walczy o siebie, czy o swojego syna? Bo to chyba nie jest takie oczywiste?
Myślę, że to pozostanie nieoczywiste. Grzegorz tak prowadzi wszystkie postaci, że nigdy nie jest to jakaś czarno-biała diagnoza. Zawsze pozostawia znaki zapytania, raczej stawia pytania niż daje odpowiedzi. Myślę, że motywem przewodnim w tym spektaklu będzie relacja matka – syn. Głównie to będzie oświetlone.
Z jednej strony relacja matka – syn, a z drugiej strony wracamy do czasów, w których kobieta, żeby zyskać jakąś pozycję, mogła co najwyżej wywalczyć dobrą pozycję dla swojego syna?
No, nie do końca. Kiedy zaczyna się sztuka, Neron jest już na tronie. To Agrypina go tam doprowadziła. I mogła to zrobić tylko dlatego, że miała zdumiewającą siłę i przenikliwość. Ówczesne źródła mówią, że jest jedyną kobietą, którą w Rzymie nazywano Augustą. Czyli to był ktoś o niesamowitych wpływach, o niesamowitej charyzmie. Zważywszy, że kobiety były wtedy głównie żonami, to Agrypina wydaje się być osobą niezwykłą i niezależną.
Niezwykłą, bo posiadającą moc sprawczą?
Władzę. Realną władzę.
Skąd się wzięła jej władza?
Z kolejnych małżeństw. Ale żeby do tego doprowadzić – do takiej pozycji i do takich wpływów – jakaś niebywała inteligencja, odwaga, siła woli – musiały w niej być.
Jakie emocje towarzyszą pani przy kreowaniu tej postaci?
Szczerze? Jeszcze nie wiem. Jak pani zapewne wie, kształt przedstawienia, taki ostateczny, często formuje się pod koniec pracy – na pierwszej, na drugiej próbie generalnej. Jesteśmy dwa tygodnie przed premierą, więc to przypomina raczej pracę nad witrażem. Grzegorz składa różne elementy w całość, sprawdza różne interpretacje. Przyglądamy się, ciągle jeszcze eksperymentujemy.
Czyli jest duży koszyk możliwości, z którego wybieracie?
To też trochę wygląda tak, jak obieranie cebuli. Zdejmujemy kolejne warstwy, sprawdzamy, co jest bezwzględnie konieczne. Co jest do celu, do sprawy, do tematu.
W rozmowie z Anną Wakulik powiedziała pani, że Grzegorz Wiśniewski to reżyser, który daje nieoczywiste uwagi. Jakie nieoczywiste uwagi usłyszała pani przy pracy nad rolą Agrypiny?
Prawdę powiedziawszy, to poszukiwanie nieoczywistych rozwiązań, nieoczywistych diagnoz dla postaci, zaczęło się bardzo wcześnie, bo już na poziomie opracowania tekstu. Dostaliśmy do ręki najnowsze tłumaczenie Brytanika, autorstwa Antoniego Libery, bardzo dobre, ale jednak wymagające skrótów. To był pierwszy intensywny i bardzo długi etap pracy. Bo jednak skreślenia także są już interpretacją i postaci, i całej sztuki. Skróty, niektóre dosyć radykalne, to były pierwsze nieoczywiste rozwiązania. Potem analiza tekstu. Znajdowanie akcentów – logicznych, emocjonalnych. Takich, które pomogą przeprowadzić myśl. I wreszcie ten etap, na którym jesteśmy teraz, to znaczy dopinanie sytuacji, które często są sytuacjami poza, nazwijmy to, planem realistycznym.
Brytanik to bardzo stary tekst.
Ale tłumaczenie jest bardzo współczesne.
Współczesny przekład Antoniego Libery jest przystępny w odbiorze. Czy jednak praca nad tekstem z 1669 roku jest wyzwaniem?
To, czemu ja poświęcam najwięcej czasu, to jest przeprowadzenie siebie samej - a potem w konsekwencji widza – przez te meandry wiersza. Jego składnia, budowa, to wszystko nie jest łatwe. Trzeba bardzo precyzyjnie zrobić mapę akcentów, mapę tematów, mapę dygresji, żeby widz był w stanie podążać za nami.
Wróćmy do władzy, której mechanizmy w Brytaniku są dość brutalne. One się dla pani łączą z dzisiejszą rzeczywistością, czy są tak odległe, że oglądamy to, jak relikt przeszłości?
Nie sądzę, niestety. W starożytnym Rzymie robienie polityki tych ludzi, mam wrażenie, więcej kosztowało. Śmierć czaiła się wszędzie. Dziś robienie polityki zachowuje dalej dawny cynizm, ale myślę, że ci, którzy ją uprawiają, robią to jednak dużo mniejszym kosztem.
Nie tak łatwo dzisiaj kogoś otruć podczas spotkania?
No właśnie.
Grzegorz Wiśniewski powiedział mi, że czuje, że to dojrzalsze spotkanie w pracy z panią. Pani też to tak odbiera?
Zważywszy, że myśmy się z Grzegorzem spotkali, kiedy on tu w Teatrze Wybrzeże debiutował, to pewnie tak. Miałam okazję grania tu w jego pierwszej sztuce, czyli w Janie Gabrielu Borkmanie i od tamtego czasu zrobiliśmy kilka przedstawień. Różnych przedstawień – i teksty współczesne, i teksty klasyczne. Dzisiaj oboje mamy już siwe głowy.
Nie ukrywa pani, że bardzo lubi pracować z tym reżyserem?
Myślę, że łączy nas rodzaj jakiegoś porozumienia, które jest pewnie związane z ilością spotkań, z jakością tych spotkań, z tym, że dojrzeliśmy razem - teatralnie. Mamy za sobą różne zakręty. I zawodowe, i życiowe. Ja czasem mam wrażenie, że rozumiem go w pół słowa. Nie wiem, czy on też czasem ma takie wrażenie, ale udaje nam się nie gadać za dużo.
Co w tej pracy jest dla pani najbardziej wartościowe?
Grześkowi zawdzięczam role, które przyniosły mi rozwój. Często dostawałam zadania bardzo trudne i na pewno bardzo ciekawe. Ja też lubię tę precyzję Grzegorza – sama podobnie pracuję. Improwizacja jest dla mnie raczej próbą dojścia niż celem samym w sobie. Był taki moment, że nie widzieliśmy się dłuższy czas. Kiedy po tej przerwie spotkaliśmy się w Niepokoju, w czymś, co było, w moim odczuciu, dla Grzegorza zupełnie nową przygodą, to czułam jakieś nowe „otwarcie”.
Z wielką radością spotykam się w tej pracy też z kolegami, z którymi dawno się nie widziałam, jak Piotrek Biedroń, który od czasu Kto się boi Virginii Woolf? wyrósł na aktora o fantastycznych możliwościach.
Znów dojrzalsze spotkanie?
Tak. Cieszę się ze spotkania z Kasią Dałek, z którą się niedawno widziałam w Niepokoju, ale zawsze lubię tę jej delikatną dociekliwość. Bardzo się cieszę na spotkanie z Jarkiem Tyrańskim, z którym już nie pomnę, jak dawno nie graliśmy. W Placu Bohaterów ostatnio, ale byliśmy tam raczej obok siebie. To jest moje pierwsze spotkanie z Markiem Tyndą. Często mówiliśmy: „A może nam się uda coś zagrać?”. A jednak mijaliśmy się. Z Robertem Ciszewskim spotkałam się bardzo istotnie w Placu Bohaterów i w Niepokoju, więc mamy intensywne spotkania ze sobą, ale wciąż mnie zaskakuje.
Na jednej z prób wszyscy byliście nagrywani. Czy w tym spektaklu wideo będzie grało ważną rolę? I co to dla was znaczy?
Kamera jest takim dodatkowym, zewnętrznym opisem świata. Ale staje się też opisem wewnętrznym stanu postaci. Jej warstwa interpretacyjna dopiero się tworzy. Na razie Grzegorz szuka sposobów, żeby nią opowiedzieć świat.
Jest kolejnym bohaterem?
Bohaterem to chyba za duże słowo. Ja bym to nazwała raczej rodzajem nieoczywistych didaskaliów.
Trochę się zazębiamy z teatrem i z filmem?
No tak, ale ten rodzaj wzajemnego przenikania jest już oczywisty. Film wszedł do teatru już dawno. Jeśli chodzi na przykład o ekspresję, w tej chwili elementy języka filmu są już zespolone z językiem teatru.
Zabrały nadmierną ekspresję na scenie?
Nawet nie o ekspresję chodzi, bo ekspresja na pewno się będzie zdarzała. Nawet bardzo wyrazista i spontaniczna. Tylko pewien rodzaj takiego naddania, które kiedyś było spowodowane dużą odległością aktora od widowni i możliwościami akustycznymi. Dzisiaj mamy mikroporty i możemy sobie pozwolić na szept na scenie. To jest wspaniałe. Ja jestem akurat wielką zwolenniczką mikroportów.
Też jestem wielką fanką mikroportów, bo bardzo lubię, jak aktor może niuansować głos, nie musi krzyczeć. W Brytaniku tak będzie?
Tak, gramy na mikroportach.
Na co dzień łączy pani teatr i film. Często widać panią na ekranie, ale w teatrze jest pani silnie zakorzeniona, prawda?
Od Teatru Wybrzeże właściwie zaczęła się moja droga zawodowa. I
zawsze miałam takie poczucie, że ten teatr mnie nie tylko przygarnął,
ale i rozpieszcza. Jest tutaj przede wszystkim zespół, który cenię sobie
bardzo wysoko. Nie tylko jako zespół artystyczny, ale też jako materię
ludzką. Młodzież, która tu przychodzi, budzi moje zaciekawienie.
Jak ja to łączę? Kosztem różnych rzeczy. Kosztem spania, siły, życia
towarzyskiego. Ale nie będę ukrywać, że ja pracę na planie bardzo,
bardzo lubię. I bardzo lubię przeskakiwać sobie z jednego medium do
drugiego. Są tak różne, że kiedy jestem w jednym, to odpoczywam od tego
drugiego. To taki rodzaj balansu, higieny.
Taka trójpolówka (śmiech)?
Trójpolówka, ma pani rację, bo trzecim polem, na którym intensywnie pracuję, jest uczelnia, bo jestem też nauczycielem akademickim. Więc rzeczywiście – trójpolówka (śmiech).
Dziękuję za rozmowę.