- Nigdy nie chciałem stworzyć wyraźnego jądra tożsamości. W ogólnej przestrzeni jesteśmy postrzegani jako teatr niekomercyjny, ambitny i otwarty na różne kierunki w sztuce - taką opinię udało się uzyskać, a co ważniejsze utrzymać przez lata funkcjonowania - mówi Adam Sajnuk, dyrektor artystyczny Teatru WARSawy, w rozmowie z Tomaszem Milkowskim w Dzienniku Trybuna.
Kiedy rozmawialiśmy pięć lat temu, Teatr WARSawy już zadomowił się na warszawskim Nowym Mieście, ale nie było wcale pewne na jak długo. Udało się jednak Teatrowi przetrwać w tym miejscu. Kto pomagał, kto przeszkadzał?
Kamienica, w której siedzibę ma Teatr WARSawy, wydaje się być miejscem wprost stworzonym do inicjatyw związanych ze sztuką. Starsze pokolenie pamięta funkcjonujące tu przez kilkadziesiąt lat kultowe kino WARS - PRL-owskie i tracące myszką, niemniej urokliwe. A my w ducha lat 50. tchnęliśmy nowoczesnego i offowego ducha teatru. Aczkolwiek po naszej ostatniej rozmowie - tj. przez kolejne 5 lat nikt nie był w stanie wziąć na wokandę naszej sprawy, aż do maja br. Przez ten okres były protesty, pisma do urzędu miasta i ratusza - organizowaliśmy koncerty, happeningi w naszej sprawie, ale cały czas nie było odzewu. Nagle i to podczas pandemii uchwała Rady Miasta została przegłosowana - budynek w całości przeszedł w ręce miasta, ale teraz tzw. piłka jest po stronie właśnie miasta. Miasto scali nieruchomość kina Wars, która w części do niego należy, zapewniając trwałe warunki dla kultury. Na tę decyzję czekaliśmy kilka lat. To niezwykle istotny krok dla Teatru WARSawy. Dużym wsparciem było Biuro Kultury - zarówno Tomasz Thun-Janowski i obecny dyrektor tej instytucji Artur Jóźwik nam pomagali, gdyż nasze wnioski o dotacje były rozpatrywane pozytywnie. Dostawaliśmy duże wsparcie i dlatego z pewnością mogę powiedzieć, że Biuro Kultury jest naszym dobrym mecenatem.
Niemniej czekamy na ruch miasta, jak potraktuje organizację, która tym miejscem obecnie zarządza. Na razie nie dostaliśmy żadnej zapowiedzi i nikt w tej sprawie specjalnie się z nami nie skontaktował - więc tak naprawdę nadal jesteśmy w zawieszeniu. Wciąż płacimy czynsz deweloperowi. Stąd też zwracamy się do miasta, że jesteśmy gotowi do rozmów, aby ustalić strategię miejsca. Mam szczerą nadzieję, że miasto dotrzyma swoją wieloletnią obietnicę, że na Rynku Nowego Miasto pozostanie centrum teatrów niezależnych pod naszą kuratelą, tj. organizacji pożytku publicznego.
W utrwaleniu mody na to miejsce pomógł chyba „Pożar w Burdelu"?
Z pewnością „Pożar w Burdelu" się przyczynił do popularności Teatru WARSawy. To była gościnna opcja, ale były też Teatr Montownia i Teatr Papahema, choć my konsekwentnie stawiamy na nasz repertuar. Oczywiście „Pożar w Burdelu" był swego rodzaju offową opcją kabaretu, która wpisywała się w ideę naszej działalności i przyciągnął publiczność na Rynek Nowego Miasta. Cieszę się, że to miało miejsce - choć uniknąłbym sformułowania związanego z „modą". Najtrudniej jest sprzedać teatr prawdziwy, a to jest naszą pasją. Tworzymy repertuar ambitny i to jest najcenniejsza dla nas publiczność. To nasz cel i misja, ale też mamy miejsce na działania jak „Pożar w Burdelu", bo formacja widzów, która nie chodzi do teatrów, poszukuje takiej opcji czasu wolnego. Oni chcą się rozerwać i w taki sposób teatr utożsamiają.
Uważam, że wizerunek naszego miejsca tworzy przede wszystkim stały repertuar, który od 8 lat utrzymujemy - są nowe premiery, projekty społeczne, które mają dawać szansę młodym artystom, by stawiali pierwsze kroki na scenie. Te z zasady mają mniejszą publiczność - bo to debiuty, ale to jest naszą misją. Niemniej tytuły, które powstały w ramach projektu Społeczna Scena Debiutów okazały się, że są tak popularne, iż gramy przy pełnej publiczności, a nawet i nadkompletach, jak np. „Śmieszne miłości". Podsumowując - tak jak teatr telewizji ma mniejszą publiczność to i my uderzamy w inną publiczność i w tym widzimy sens, i tym wygrywamy, bo mamy stałą widownię, która nas śledzi, ale i wciąż rośnie. Co do popularności naszego miejsca to warto zwrócić też uwagę na to, że w zeszłym roku zatrudniliśmy łącznie 181 osób (etaty, dzieła, zlecenia), nie wliczając firm, jak na przykład aktorzy mający własną działalność gospodarczą. To najlepsze potwierdzenie jak wiele osób u nas pracuje i gra, w tym też debiutanci, którzy zaczynają swoją karierę właśnie w Teatrze WARSawy. Wciąż zobowiązuje nas opinia, że tu się nie najgorzej pracuje, że tu się niczego narzuca, że aktora traktuje się normalnie, po partnersku. Zawodowcy czują się tu świetnie, to dla nich jako artystów łyk świeżego powietrza. A debiutanci mają szansę na dobry start.
Nie wszystko udało się ocalić. Zniknął jednak festiwal monodramu współczesnego. Szkoda. Czy może pożegnaliście przegląd bez żalu? Bo z monodramem najwyraźniej się nie rozstaliście.
Powstało kilkanaście edycji tego wydarzenia. Nagle nie dostaliśmy dofinansowania na Festiwal Monodramu Współczesnego, a to był dla mnie dość wyraźny komunikat. Co więcej, nie mogliśmy kontynuować tego projektu z własnych środków. Niemniej przez te lata pokazaliśmy setki monodramów. Aczkolwiek też poczułem, że moja osobista historia w tej sferze się kończy - chcę robić spektakle, a nie gościć i oceniać. Był to oczywiście niezwykle wspaniały czas, ale przyszedł czas na coś nowego. We mnie skończył się potencjał i zacząłem szukać nowych tematów.
Nowością stała się swego rodzaju „szkoła stand up-u" kwitnąca dzięki współpracy z aktorami Montowni i Papahemy. Czy stand up zakorzeni się w Polsce - Teatr WARSawy chce w tym uczestniczyć?
Coś się skończyło a coś zaczęło. Stand up funkcjonuje u nas już od 2 lat, a co najważniejsze to w tej formule odnaleźli się także debiutanci. Przed nami nowe tytuły, jeszcze jesienią br. Stand up zatem rozwijamy, szczególnie na malej scenie - choć jest to stand up alternatywny, aby stand upiści, którzy działają w offie mogli stać na scenie. Widzę zdecydowanie stand up jako jedną z form, która działa.
Stworzyliście przy teatrze Społeczną Scenę Debiutów. To rodzaj inkubatora talentów? Konkurencja dla szkół teatralnych? Jakie nadzieje wiąże pan tym projektem?
Absolutnie nie jest to konkurencja a wsparcie, dlatego naszymi partnerami są warszawska Akademia Teatralna i wydział scenografii stołecznej ASP. Poza szkołą dajemy zatem dodatkowe wsparcie, by studenci mogli się realizować nie tylko w dyplomach. Społeczna Scena Debiutów to jedno z niewielu miejsc, które szerzej podchodzi do debiutu. U nas te proporcje są często odwrócone - debiutanci są na pierwszym planie, a zawodowi aktorzy grają epizody. To miejsce, by młodzi mogli się zaprezentować i zaprosić krytyków. Zatem tworzymy unikatową przestrzeń dla młodych twórców, m.in. aktorów, reżyserów, scenarzystów, grafików do wyszkolenia swojego warsztatu artystycznego pod okiem profesjonalistów oraz zaprezentowania wyników swojej pracy szerszemu gronu odbiorców. Każdy debiut ma stanowić swoistą wizytówkę młodego artysty wychodzącego spod skrzydeł uczelni i rozpoczynającego karierę zawodową.
Sporo tytułów na afiszu WARSawy nawiązuje do mniej lub bardziej znanych filmów - to poniekąd teatralne wersje scenariuszy filmowych. To świadomy wybór czy przypadek?
Nikt nie ukrywa, że inspirację czerpię z filmów. Jestem filmoznawcą z wykształcenia. Zatem w moim portfolio jest rzeczywiście dużo teatralnych wersji scenariuszy filmowych jak „Kochankowie z sąsiedztwa", „Zaklęte rewiry", „Ruby". Co więcej, jest naprawdę mnóstwo tytułów, które miały adaptacje w kinie. Kino i teatr od wielu lat się przenikają - to nie dwa oddzielnie media. Nie czuję się w tym odosobniony, choć rzeczywiście dużo tego robię odkąd tworzę teatr. To jest świadome i związane z moimi preferencjami - dla mnie ciekawe jest przekładanie sztuki filmowej na teatr.
Co w takim razie pozostaje jądrem czy głównym nurtem repertuaru Teatru WARSawy i stanowi o odrębności tego zjawiska na mapie teatralnej Warszawy? Czy mógłby pan wskazać na tytuły, które określają najlepiej profil teatru. Dla obserwatora z zewnątrz to zapewne wasze evergreeny, takie jak „Kompleks Portnoya" czy „Zaklęte rewiry".
Nigdy nie chciałem stworzyć wyraźnego jądra tożsamości. W ogólnej przestrzeni jesteśmy postrzegani jako teatr niekomercyjny, ambitny i otwarty na różne kierunki w sztuce - taką opinię udało się uzyskać, a co ważniejsze utrzymać przez lata funkcjonowania. Aczkolwiek nie mamy wyraźnego profilu jak np. stricte psychologiczny teatr czy zaangażowany politycznie. Nigdy nie deklarowałem się i nie będę się deklarować. Dla mnie teatr ma wiele twarzy. Jeśli jest jakieś epicentrum to różnorodność: „Kobieta, która wpadała na drzwi" dotyka mniejszości, „Zaklęte rewiry" są współczesną opowieścią o korporacji. „Taśma" i „Kompleks Portnoya", ewidentnie spektakle psychologiczne - ale jeden to thirller, a drugi to coś na pograniczu groteski. Ale są też takie spektakle jak „Tato nie wraca", monodram Agnieszki Przepiórskiej, który jest osobistą opowieścią. „Ofiara" to też teatr z innej półki - opowiadał o warstwie historycznej, międzyludzkiej i czule opisywał zjawisko antysemityzmu. Niemalże każdy tytuł to zupełnie inny rodzaj teatru i historii. „Śmieszne miłości" Kundery są lekkie, dowcipne, ale też gorzko-ironiczne. Warto wymienić też musical „Nie piję, nie palę, chętnie zrobię z pani mamę", który przygotowano na podstawie książki reporterskiej Konrada Oprzędka „Polak sprzeda zmysły".
Zatem Teatr WARSawy to przede wszystkim różnorodność, temu zawsze byłem i będę wierny. Im teatr ma więcej twarzy, tym dla widza to ciekawsze.