Artyści na etatach, wyrabianie norm, obsadzanie stanowisk z klucza politycznego - polskie opery, z warszawską Narodową na czele, to w większości prawdziwe skanseny realnego socjalizmu - pisze Dorota Szwarcman w Polityce.
Opera to zawsze był drogi biznes, o wiele droższy niż tradycyjny teatr. Nie tylko dlatego, że zatrudnia więcej ludzi, ale i dlatego, że z natury zawsze wymagała większej wystawności. Z początku była zabawką dla arystokracji ściśle związaną z dworami. Później stała się teatrem mieszczańskim. W ostatnim stuleciu na zachodzie Europy i w Stanach Zjednoczonych wykształcił się system sponsoringu; prawo dziś wręcz zachęca przedsiębiorców do odpisów na kulturę. W tych krajach zresztą kulturę uważa się za niekwestionowane społeczne dobro. W Polsce wciąż jest inaczej. Być może niezbyt wysoki poziom i ciągłe kryzysy naszych teatrów operowych wypływają z pozycji, jaką miały w czasach PRL. Bo jeśli chodzi o strukturę i prawo, nie zmieniło się prawie nic. Operowy proletariat Dla władz komunistycznych kultura stanowiła element propagandy, fasady upiększającej. Jeżeli przy okazji spełniała swoją podstawową funkcję, czyli dawała ludziom pr