„2030” w reż. Michała Buszewicza w TR Warszawa. Pisze Kamil Pycia na blogu Teatralna Kicia.
W roku 2030 nie będę już zaliczał się do młodzieży, ale tylko dlatego, że już teraz jestem starym dziadem i powinienem iść do piachu. Zastanawiałem się co będę mógł wyciągnąć ze spektaklu „2030” z TR Warszawa w reżyserii Michała Buszewicza, biorąc pod uwagę, że nie jestem najwyraźniej grupą docelową, a w przeszłości bywały momenty, kiedy właśnie to stawało mi ością w gardle przy oglądaniu przestawienia – niby wszystko na miejscu, a jednak nie mogłem się przekonać przez to, że to nie było już o mnie i do mnie (bądź przeklęty Pingwinie Pik-Poku, miałeś być dramatem o wymierających gatunkach pingwina królewskiego). Dlatego też czekając na początek spektaklu lekko drżałem w środku.
Michał Buszewicz, stojący zarówno za reżyserią, jak i za scenariuszem spektaklu, porywa nas w podróż przez życia dwanaściorga młodych ludzi i z małych skrawków opowieści, niekoniecznie spektakularnych i rozbuchanych, raczej bardzo przyziemnych i zwykłych, komponuje intymny obraz dorastania w ogromnym mieście; ale to nawet bardziej obraz godzenia się ze swoim dorastaniem i uświadamianiem sobie tego, że pewne sprawy muszą się zmienić wraz z upływem czasu. Co istotne, te historie nie są homogeniczne pod względem perspektywy; nie dla wszystkich narratorów Warszawa jest miastem rodzinnym, nie każdy ma ten sam status materialny, część mówi o sobie z poziomu przyjezdnego i tego, jak miasto go przyjęło. Porównania nowego miejsca życia z rodzinnym miastem są nieodzowne; pytanie czy Warszawa jest metą czy tylko przystankiem w drodze do szukania samego siebie – bo przecież po to jest młodość. Co istotne, samo miasto jednak nie zostaje wypchnięte na pierwszy plan, a jedynie stanowi zmieniające się, plastyczne tło dla mięsa tego spektaklu, czyli 12 mini scenek, diametralnie różnych, ale jednocześnie mających pewien wspólny rdzeń: swego rodzaju tęsknoty i nieustającego lęku. Buszewicz wraz z młodymi aktorami nie poprzestaje jednak na roztrząsaniu przeszłości, ale idzie krok dalej i miksuje wspomnienia z teraźniejszymi wydarzeniami, jednocześnie projektując przyszłe potencjalne sytuacje i tak zgrabnie to ze sobą miesza, że w pewnym momencie nie jesteśmy w stanie określić co jest prawdą, a co fantazją i jesteśmy zmuszeni odwiesić swoją niewiarę w to, co pada ze sceny i dać się zupełnie porwać.
Nie będę ukrywał, że część opowieści pojawiających się na scenie szarpnęła mnie z całej siły za flaki, bo pokrywały się w wielu miejscach z moimi doświadczeniami z okresu dorastania – na przykład historia o dwóch koleżankach, z których jedna urywa kontakt z drugą i musi się z nią spotkać oficjalnie na karuzeli na placu zabaw z dzieciństwa i jej to powiedzieć, domknąć rozdział, bo nie lubi niedokończonych historii i relacji; urwanie takiej dziecięcej znajomości, która okazuje się być toksyczna, jest swoistą cezurą świadomego wejścia w następny etap życia.
Kolejna mini scenka należy do Tymoteusza, który opowiada jak budował z kuzynem za dzieciaka szałas w parku i w ich nieletnich głowach miał on tam stać na zawsze, a okazało się, że gdy wrócił tam lata później, nie było po nim śladu – oczywista sytuacja, jednak jest dla mnie coś uderzającego w tym, jak bezczelnie czas ściera to, co w naszych dziecięcych mózgach wydawało się być na zawsze i na wieczność (uczyńmy z życia święto…). Czułem to jego zaskoczenie na widok braku szałasu i ten kłujący ból zaskoczenia; podobne uczucia towarzyszyły mi, gdy wróciłem na wieś do babci, żeby jeszcze jeden, ostatni raz przejść się do lasu, w którym za dzieciaka zbierałem grzyby i okazało się, że lasu już dawno nie ma, bo tak zadecydowały Lasy Państwowe. Pozostaje jedynie bezradne zaakceptowanie tego, że coś minęło bezpowrotnie; nawet nie mamy świadomości, że któryś szałas budowany z kuzynem będzie naszym ostatnim szałasem w życiu.
Wszystkie proponowane impresje były równie ważne, bo odmienne; w serce wpadła mi też ta prezentowana przez Dimę, który przeprowadzał nas przez swoją super szczerą rozmowę z przyjacielem – rozmowę, która udaje się raz na milion rozmów, kiedy czuje się nić porozumienia i wie się, że to jest rozmowa pełna obaw, ale też pełna zapewnień, rozmowa formacyjna: będzie się wspominało ją po cichu przez lata. Finalnie niby banalna perspektywa Tetiany (nieobecnej na scenie z powodu przyczyn losowych, ale bardzo ładnie Buszewicz w tym secie zagrał jej rolę, niemalże uwierzyłem, że za tymi wąsami skrywa się właśnie ona) o tym, że chciałaby przeżyć swój pożegnalny szkolny bal pomaturalny (балвипускників), na którym widziała się ze swoimi przyjaciółmi zanim przyjechała do Polski, gdzie tradycyjnie tańczy się walca i czeka wspólnie na oglądanie wschodu słońca; proste przyziemne marzenie. Ten właśnie segment prowadzi do rekonstrukcji balu, który przeradza się w rave (w mojej głowie nazywam go sobie rave macabre). W trakcie tańczenia aktorzy na modłę piosenki „Filandia” zespołu Świetliki wyśpiewują czego już na pewno nie będzie w ich życiach. I to wszystko na tle płynących wieżowców Warszawy zbudowanych ze styropianu i ogromnego Pałacu Kultury i Nauki z pudeł po bananach.
Mogłem razem z twórcami „2030” trawić to, że nie jestem już młody i nigdy nie będę i że pewne sprawy już nie wrócą – a to dlatego, że dane mi było zobaczyć jak młodzi ludzie na scenie właśnie je zostawiali i czynili to z podobną obawą jak ja lata temu. Buszewicz jak zawsze zamknął całą fabułę bardzo zgrabnie i tekst nie jest ciągłym użalaniem się nad sobą, ale skrzy się od dobrego humoru i dystansu (chociażby segment-petarda o Kacprze, który inscenizuje swój pogrzeb i instruuje żałobników co powinni robić i wspomina o tym, że w sumie to chce zostać papieżem. Słuchaj Kacper, nie uwierzysz, masz teraz okazję, bo jest podobno wakat w Watykanie). Michał Buszewicz patrzy na to wszystko jak zawsze z czułością i nie ocenia, ale z gracją współodczuwa, za co zawsze bardzo kocham jego teksty, bo jest w nich zdrowy dystans, który nie jest chłodny.
Poza tym świetnie prowadzi reżyserko młodych aktorów (nie wnikam nawet czy profesjonalnych czy nie), bo wyciska z nich ogromny potencjał i w każdym znajduje tę iskrę i odwagę do mówienia o sobie. Na pewno zapadł mi w pamięć na scenie Dima Aleksieiev ze swoją nienachalną wrażliwością i skromnym „byciem” w przestrzeni gry. Proszę nie wracać na filologię, tylko w końcu dostać się do Akademii Teatralnej. To moja ciepła prośba, bo szkoda zgubić taki talent.
Od strony technicznej leci ode mnie ciepły uścisk do Jędrzeja Jęcikowskiego za reżyserię świateł w „2030”, bo bardzo przyjemnie się to oglądało – doskonale podbijał nastrój scen emocjonalnych, ale też umiał dowalić do pieca w momentach, które tego wymagały, np. wyborny rave.
W ogólnym rozrachunku „2030” z TR Warszawa było pięknym przeżyciem, spłakałem się jak szalony, pooglądałem zdolnych, młodych ludzi i wąsy Michała Buszewicza. Ważne jest też to, że nie jest to wszystko specjalnie odkrywcze, ale przez to, że podano to tak atrakcyjnie, nie będę narzekał. Jest to przedstawienie, które po cichutku wprowadza się na listę idealnie rezonujących ze mną rzeczy. Ale dajcie spokój, kto by nie chciał mieszkać w kosmosie jak jedna z bohaterek i pisać na czerni kosmosu „KURWA MAĆ” kiedy się denerwuje.