„Łaskawe” wg powieści Jonathana Littella w reż. Mai Kleczewskiej w Teatrze Śląskim w Katowicach. Pisze Kamil Pycia na blogu Teatralna Kicia.
Od czasu premiery „Łaskawych” w Teatrze Śląskim zbierałem się do obejrzenia tego spektaklu, jednak bardzo się bałem, bo książka Littella była ciężkim doświadczeniem i czułem, że z połączenia reżyserii Kleczewskiej i materiału wyjściowego mogło powstać coś niedającego się znieść. Miałem też z tyłu głowy fakt, że ostatnie spektakle tej reżyserki nie przyszpiliły mnie tak mocno jak jej starsze produkcje, co dodawało dodatkowy faktor strachu. Niemniej, zawsze wychodzę z założenia, że lepiej spektakl zobaczyć niż nie, więc w końcu udało mi się dotrzeć do Teatru Śląskiego i obejrzeć kolejne przedstawienie tej twórczyni – po mieszkającym w moim sercu aż do mojej śmierci „Pod presją” – na katowickiej scenie.
Spektakl otwiera długi monolog statecznego mężczyzny u kresu życia – jest to Maximilian Aue (brawurowo zagrany przez Romana Michalskiego) – były nazista, który uciekł do Francji w momencie, gdy wojna się kończyła i jasne było, że Niemcy odnoszą klęskę. Aue jawi się nam jako człowiek nieszukający przebaczenia i nieczujący żadnej skruchy; usprawiedliwia swoje czyny jednocześnie nie oczekując zrozumienia, chce jedynie przekazać swoją myśl, abyśmy pojęli, że jest w takiej samej pozycji jak my i próbuje uświadomić nam, że nigdy nie mamy pewności, że sami nie dopuścilibyśmy się takich rzeczy w obliczu wojny. Zrzuca z siebie całą winę i przypisuje wszystko co zrobił systemowi, polityce czy też innym ludziom, stawiając siebie niemalże jako ofiarę całego kotła historii. Mimo tego, że jego ciało jest już stare to czuć, że w duszy nadal płonie ten sam ogień zaciekłości co w latach wojennych. Ciekawie nakreśla to początkową perspektywę bohatera i napędza widza do coraz to gorliwszej ciekawości: jakie konkretnie czyny doprowadziły Aue do tego momentu w którym się znajduje?
Kleczewska do spółki z Neciem porwali się na naprawdę karkołomne zadanie, aby zaadaptować na scenę książkę Littella, która ma ponad tysiąc stron i spina ogromną klamrą całe życie fikcyjnego nazisty korzystając z wydarzeń jak najbardziej realnych i prawdopodobnych. Reżyserka bardzo wyraźnie podzieliła swój spektakl na dwie części (za pomocą przerwy – wyraźniej już się nie da); pierwszy akt skupia się bardzo mocno na obserwowaniu działania młodego Maximiliana i tego, jak wspina się po drabinie kariery w SS. Dane nam jest zobaczyć jego twarz „profesjonalną”: jako trybika machiny nazistowskiej, który chętnie spełnia swoją rolę. Przemykamy przez oblężenie Stalingradu, wizytacje w obozach zagłady i narady w niemieckich salonach nad tym, jak udoskonalić operację eksterminacji Żydów, a później wszystkich innych nacji niegodnych życia. Wstrząsa to, z jakim wyrachowaniem i obojętnością mówi się o rzeczach tak dramatycznych jak odbieranie życia na masową skalę. Nie można odmówić Kleczewskiej rozmachu inscenizacyjnego, z czego jest z resztą znana. To, jak konstruuje sceny i jak dobrze kieruje aktorami, robi bardzo mocne wrażenie.
Wydaje mi się, że będzie nawiedzała mnie jeszcze przez długi czas scena pokazująca wydarzenia w czasie oblężenia Stalingradu, gdzie połączenie ogłuszającej muzyki z pulsującym światłem i wybitną choreografią Kai Kołodziejczyk (jej choreografia robi robotę nie tylko w tej scenie, ale w całym spektaklu) dziejąca się na tle prostej scenografii Katarzyny Borkowskiej – stalowa kurtyna pomazana łuszczącym się graffiti, które do złudzenia przypominało mi zarys „Guerniki” Picassa. Siła „Łaskawych” tkwi właśnie w pojedynczych scenach, które zebrane razem do kupy odrobinę tracą na mocy, bo człowiek nie jest chyba w stanie przetrawić na raz tylu okrutnych i naturalistycznych rzeczy, a jesteśmy bombardowani okrucieństwem przez prawie cztery godziny. Dodatkowo Kleczewska świetnie buduje napięcie i emocję na wyciszeniu w kontrapunkcie do scen głośnych i rozbuchanych, czego świetnym przykładem była przemowa Marcina Gawła w roli Himmlera – ciepłe światło skupione tylko na nim, stojącym na przedzie sceny, snującym wizję przyszłości i planującym jak uchronić naród niemiecki przed wrogiem. Pomijając już, że Gaweł jest fenomenalny w tej roli, to według mnie reżyserka pokazuje swoją wirtuozerię właśnie w takich momentach – wie, gdzie trzeba zwolnić tempo, aby słowa ze sceny bardziej uwierały.
Drugim aktem natomiast prezentowane jest nam osuwanie się ziemi spod nóg Aue i powolne popadanie w kłopoty oraz personalne problemy, które dokładają do jego osoby jeszcze jeden ważny wątek – czyli brak pogodzenia się z tym kim jest i zrozumienia samego siebie. Być może gdyby po prostu zaakceptował fakt, że jest homoseksualistą, inaczej by się potoczył jego los w czasie wojny i nie parłby tak bardzo do przodu w strukturach SS, aby udowodnić sobie swoją wartość i zmazać haniebne w jego odczuciu czyny. W tej części spektaklu oprawca sam staje się poniekąd ofiarą na swoje własne życzenie i wpada w krąg podejrzanych w sprawie zabójstwa własnej matki. Zaczyna odrobinę popadać w szaleństwo, dodatkowo łączy się to z faktem, że Niemcy ewidentnie wojny nie wygrają i Aue zaczyna rozumieć, że najpewniej świat go osądzi za to w czym brał udział.
Tutaj jesteśmy raczeni dynamicznymi scenami zbiorowymi, które Kleczewska komponuje z ogromną gracją: widzimy chorobę Maxa, jego kolejne wizyty na salonach, ale też pobyt w szpitalu w czasie choroby – przez cały czas pomiędzy wydarzeniami snują się w milczeniu po scenie, niczym zjawy, postacie pomordowanych przez głównego bohatera ludzi; zapętleni w kółko w swojej wiecznej tułaczce po zakamarkach głowy Aue, chowające się do mebli najpewniej zrabowanych zamordowanym Żydom, kręcą się tak bez końca w pięknie skomponowanej, już wcześniej wspomnianej przeze mnie choreografii Kołodziejczyk.
Spektakl jednak w moim odczuciu odrobinę traci w perspektywie tego, że jest dla mnie jedynie adaptacją samej historii na scenie, bardzo udaną i zainscenizowaną z ogromnym rozmachem, tego nie można odmówić. Kleczewska ponownie – jak w „Dziadach” z Iwano-Frankowska – mówi o odwracaniu oczu od wojny i o niemym przyzwoleniu na takie akty przemocy, gdzie brak reakcji jest jednocześnie współudziałem, jednak sensy rozmywają się w ogromie okrucieństwa na scenie i pozostawiają widza z lekkim uczuciem bycia oszukanym, bo po finale siedzi się z myślą, że obejrzeliśmy tak dużo, aby w zamian otrzymać tak niewiele. Niemniej „Łaskawe” z Teatru Śląskiego bronią się jako samodzielna adaptacja, bez zakusów do redefiniowania postrzegania i próby przemycania jakichś dodatkowych, wyjątkowo odkrywczych znaczeń.
Nie mogę też odmówić tego jak tytaniczną pracę wykonuje liczny zespół aktorski przez cały przebieg spektaklu. Na szczególne wspomnienie z mojej strony zasługuje duet Michalski / Znaniecki, który portretuje Maximiliana Aue jako starego i młodego. Tworzą oni tandem, który wzajemnie się uzupełnia i składa się w finale na kompletnego człowieka z jasno określoną przeszłością i charakterem, i zmierzającego w wieczność ze swoją wieczną niezgodą z samym sobą. Doskonale obydwaj się dopełniają, jednak warto powiedzieć o tym, jakie wrażenie robi na scenie Roman Michalski – jest to rola takiego kalibru jak Jerzego Grałka w „Królu Learze” Klaty. Przygniatająca, dusząca rola.
Koniecznie też trzeba powiedzieć o Grażynie Bułce – pojawia się na scenie na bardzo krótko w roli matki Maximiliana, ale świetnie wygrywa złość, rozczarowanie synem i jego decyzjami; świadoma jest też wszystkiego, co się mogło dziać pod jej dachem; kobieta rozerwana pomiędzy miłością do syna a rozsądkiem i strachem. Z racji losów jej postaci obecność w świetle reflektorów jest krótka, ale zapada w pamięć nie mniej niż główne role.
W ogólnym rozrachunku dostajemy spektakl przyzwoity, niepowalający na kolana, ale mający bardzo dobre momenty, kompetentnie grający z materiałem źródłowym. Kleczewska konstruuje przedstawienie zupełnie w swoim kluczu, ze wszystkimi zaletami i wadami swojej reżyserii. Spowiedź Aue dostarcza tyle zróżnicowanych bodźców, że nie sposób uznać tych czterech godzin za zmarnowane. Dostajemy aż, ale też tylko, kompetentny spektakl.