„Tęsknię za domem” Radosława B. Maciąga w reż. autora z Teatru Powszechnego w Radomiu na 45. Warszawskich Spotkaniach Teatralnych. Pisze Tomasz Miłkowski w AICT Polska.
Sztukę Maciąga – jak najsłuszniej w świecie – nagrodzono w roku ubiegłym Gdyńską Nagrodą Dramaturgicznej. Jej czytanie w Teatrze Miejskim im. W. Gombrowicza w Gdyni dowiodło, że może świetnie spełniać się na scenie. Przedstawienie z Radomia w pełni potwierdza tę opinię. Aktorzy tego teatru w spektaklu reżyserownym przez autora potwierdzili regułę, że dobra literatura pozostaje podstawą sukcesu. Co więcej, reżyser-autor w jednej osobie może skorzystać z okazji, aby swój tekst poprawić (okazję wykorzystał, dając nowe, ciekawsze zakończenie).
Powstał spektakl mocny psychologicznie i społecznie, trzymający w napięciu, dający obraz polskiego społczeństwa portretowany z perspektywy życia rodzinnego. Daleko tu do kapitalistycznego raju. Na scenie parter domu urządzony w stylu późnego PRL. Meblościanka na wysoki połysk z nowoczesną wieżą radiową, stół fornirowany z tapicerowanymi krzesłami, w drugim pokoju kanapa z kapą, fotel i ława, wejście do kuchni i łazienki, na ścianie święty obraz. Typowy pejzaż, w którym rozgrywa się rodzinny dramat.
Ojciec tydzień temu próbował się powiesić. Z Warszawy nadciąga na odsiecz młodszy syn po studiach w ASP z misją przywrócenia ładu w rodzinie. Ale nie zapowiada się, że będzie to łatwe. Lata wspólnego pomieszkiwania rodziców z rodziną starszego brata, zajmującą piętro, emerytura zgorzkniałego ojca, który nie umie sobie znaleźć miejeca, Babcia z postępującym Alzheimerem i wiecznie urągająca światu i najbliższym Matka to nie najlepszy akompaniament do „prostowania” życia innym, zwłaszcza wtedy, kiedy ma się i w swoim spory bałagan. Historia jest na pozór banalna, ale przenikliwa w swej prostocie, doskonale rozpisana na dialogi, zakotwiczona w języku prowincji. Budzi gorzkie rozbawienie i wzrusza. Przeraża i pozbawia nadziei, choć tkwi w niej tytułowa „tęsknota za domem”. Aktorzy wspaniale wykorzystują szansę, jaką daje im wyborny tekst. Wyborny dzięki zawartej w niej prawdzie. Ojciec Piotra Kondrata od pierwszego kroku, ociężały i lekko zamroczony nadużywaniem piwa sprawia wrażenie człowieka, któremu brak motywacji, aby rano wstać z łóżka. Matka Izabeli Brejtkop (wybitna rola) wciąż w ruchu, zagoniona codziennymi obowiązkami, gderliwa i podminowana, nie może usiedzieć na miejscu. Starszy brat jak nieodbezpieczony granat, który musi wybuchnąć i jego na pozór potulna żona, Babcia oderwana o rzeczywistości i wreszcie wracający do domu syn Maciek (Filip Łannik), z trudem tłumiący swój sprzeciw wobec rodzinnych kleszczy. Jak wszyscy inni zagubiony, z raną w sercu.
Obraz rodziny we wnętrzu wywiedziony z osobistych obserwacji autora tchnie prawdą i przytrzymuje uwagę widowni tak dalece, że reżyser nie boi się przerwy, po której w mgnieniu oka odbudowuje gęstą atmosferę części pierwszej.
Ten tradycyjny teatr, z opowiadaną historią, postaciami, autentyzmem miejsca (rodzinne Pionki autora) wychodzi zwycięsko w konfrontacji z mglistymi migawkami i strzępkami postnowoczesnych narracji.