„Miła robótka” w reż. Agnieszki Jakimiak z Teatru im. Fredry w Gnieźnie w koprodukcji z Festiwalem Czterech Kultur w Łodzi, na 43. Warszawskich Spotkaniach Teatralnych. Pisze Ewa Bąk na blogu Okiem Widza.
MIŁA ROBÓTKA, spektakl performatywny Teatru im. Fredry w Gnieźnie w reżyserii Agnieszki Jakimiak, dotyczy ciała, seksualności, wolności ekspresji płciowej. To powinien być nośny temat, bardzo atrakcyjny, nawet skandalizujący news teatralny. Tymczasem nie budzi emocji, nie wnosi nic nowego. Nie bulwersuje, nie obraża, nie wywołuje wypieków na twarzy, ani - bądźmy w temacie - umysłu erekcji. Reżyserii jakby nie było, konstrukcja sztuki jest chaotyczna, ujęcie omawianych wątków anachroniczne, bo opisują sytuacje od dawna znane, prezentują treści zaprzeszłe. Kontakt z publicznością jest udany, bo widzowie są już przyzwyczajeni do interakcji z aktorami (np. czytanie listów pisanych przez czytelników do magazynu „Cats” przez wybrane przez aktorów osoby z widowni, częstowanie publiczności niby mlekiem z piersi jednej z aktorek). Nikt nie unika brania udziału w proponowanych rolach i wypada to nad wyraz dobrze. Atutem jest scenografia. Włochaty dywan z olbrzymią waginą, do której wkłada w pewnym momencie aktor głowę robi wrażenie. Podobnie uzupełniające sceniczną narrację wstawki wideo z widokiem obnażonych ciał na łonie natury (leśnej), z udziałem owoców, kwiatów, roślin w roli erotycznych gadżetów są mocne, wymowne, celne. I moment, w którym ekran zostaje usunięty a oczom widzów ukazuje się widownia z erotycznie czerwonymi krzesłami, wśród których buszują gołe ciała ludzkie, zapada w pamięć, bo jest tak wyrazisty plastycznie. To przeniesienie golizny z natury do kultury jest full of fun. Ze sceny widzowie, bo tu są umieszczeni, obserwują na widowni wizualizacje siebie: naturalnych, swobodnych, bezwstydnych. Uwolnionych od wszelkich ograniczeń, kanonów, norm.
W spektaklu jest mowa o historii naturalizmu, świerszczykach, pornografii i prawa do jej rozpowszechniania w latach 90-tych. O aborcji, roli kościoła, prawa, edukacji, wychowania, nowej obyczajowości w kształtowaniu seksualności. Wspomina się Polską Partię Erotyczną. Stawiane jest pytanie ilustrowane stosownymi zdjęciami (martwe ciała ofiar wojennych kontra zdjęcia z pism erotycznych), co jest bardziej niemoralne: wojna czy pornografia? Pojawia się postać Larry'ego Flinta, Jerzego Urbana. Bezpruderyjnie aktorzy rozbierają się, prowokują, omawiają trudne kwestie dotyczące sfery seksualnej. Rozbrajają tematy tabu w tym temacie. Ujawniają erotyczne potrzeby i fantazje. Ale jakby z niemałą dozą zażenowania, powściągliwości, wstydu, co czyni ich grę nie do końca wiarygodną. Jasną.
Spektakl głównie ma wartość edukacyjną, historyczną. Konstytuuje otwartość na erotyzm, seksualność. Opowiada się za prawem kobiet do decydowania o swoim ciele. Porusza jednak wszystko, co jest powszechnie znane, przypomina o czym wszyscy wiedzą. Widzowie oswojeni są z podjętymi tematami, z obecnością gołego ciała w teatrze. Dziś jesteśmy wszyscy już zupełnie gdzie indziej. Poruszamy się po bardziej złożonej rzeczywistości potrzeb i fantazji. Brakuje w spektaklu aspektu bieżących problemów związanych z dostępnością do pornografii w sieci, ze zmianą zachowań seksualnych. A szkoda. Brakuje nerwu dramatycznego. Wielka szkoda. Pozostaje puszysty dywan. Włochate fantazje, kosmate myśli. Miła robótka.