“Oszuści” Michaela Jacobsa w reż. Jana Englerta z Beta-Art w Och-Teatrze w Warszawie. Pisze Magda Kuydowicz w Teatrze dla Wszystkich.
Ludzie grają ze sobą w różne gry. Małżeństwo zaś to taki sposób na związek, który wyjątkowo sprzyja tego typu praktykom. Dobrze o tym wie autor tekstu Michael Jacobs, który swoich bohaterów – dwa znudzone sobą małżeństwa w średnim wieku i parę zakochanych w sobie młodych ludzi – uwikłał zręcznie w sceniczną grę pomyłek.
Świetne tłumaczenie tekstu Michała Ronikiera i gwiazdorska obsada sprawiają, że doświadczamy rozrywki na wysokim poziomie. Znakomita Gabriela Muskała (Grace) w parze ze Zbigniewem Zamachowskim (Sam) to dwójka dojrzałych ludzi, którzy nagle spotykają się w kinie i decydują na romans. Jak się okazuje po raz pierwszy w życiu. Nieporadność ich gestów, naturalne zachowania w częściowym dezabilu i nieśmiało kiełkujące między nimi uczucie widzimy, jak na dłoni, już po pierwszych kilku minutach ich obecności na scenie. Grają idealnie. W dobrze zrytmizowanym dialogu i bardzo wyczuleni na reakcje partnera. Do tego pełni zrozumienia dla słabości swoich postaci. Traktują swoich bohaterów z czułością i pietyzmem. Nie wychodząc z roli, obserwują się nawzajem. Instynktownie czekałam aż wejdą na scenę, bo tak przykuwali moją uwagę. I złapali mnie od początku za serce.
Beata Ścibakówna (Monika) w roli jędzowatej damulki w pretensjach dostała okazję wykreowania postaci, która sympatii może nie budzi, ale przecież dobrze znamy ten typ. To egoistyczna, narcystyczna, zaborcza i piękna kobieta w średnim wieku, która myśli wyłącznie o swojej urodzie i samozadowoleniu. Nie pozwala synowi dorosnąć i z nikim poza mamusią związać się na stałe. Obsadzenie aktorki o aparycji amantki w roli tak charakterystycznej nie zawsze się sprawdza. Ale Ścibakówna, choć chwilami szarżuje, widać, że świetnie się czuje w tej roli i potrafi rozbawić widza. Piotr Grabowski (Howard), jej zakłamany, leniwy i źle znoszący upływ czasu kochanek, nie jest w stanie zdecydować się na to, kim właściwie chce dla Moniki być – 38-letnim ognistym kochankiem i ojcem 6-letniej córki, czy 53-letnim ojcem 20-latki i zdradzanym mężem bez temperamentu. Monika nie bardzo umie znaleźć sposób, by na niego wpłynąć, więc udaje, że z nim zrywa. A on potulnie wraca do żony, nieco zaskoczonej faktem, że oto nagle znowu piątkowe wieczory będą spędzać razem nudząc się w salonie i słuchając radia. Ten życiowy safanduła zrobi wszystko, aby to jemu było dobrze. Pytanie tylko, czy taka życiowa filozofia się sprawdzi.
Autentyczność postaci dojrzałych małżonków i ich kochanków każe przypuszczać, że autor dramatu zna lub sam przeżył podobne sytuacje. Zresztą, któż z nas ich nie zna? Niekiedy, by uniknąć konfrontacji z własnym życiem jesteśmy gotowi na bardzo wiele – fochy, awantury z byle powodu, kłamstwa, przypadkowy seks. Wszystko jest lepsze od tego, by porozmawiać o tym, co tak naprawdę powoduje, że nie jesteśmy w stanie wytrzymać ze sobą po latach małżeństwa czy długiego związku.
Na poważną rozmowę decyduje się tylko młodziutka Michelle (Michalina Łabacz), która swojego partnera (Filip Pławiak) chce wszelkimi możliwymi sposobami nakłonić do małżeństwa. Młody chłopak kluczy jak może, unikając odpowiedzi wprost, aż wreszcie mówi: „czy ty chcesz po prostu mieć męża, czy też jesteś pewna, że chcesz być ze mną do końca życia?”. I zostawia ją z tym pytaniem. Rezultat takiego działania jest oczywiście taki, że sama Michelle zaczyna mieć wątpliwości. Mimo to odważnie stawia wszystko na jedną kartę. Czy ta odwaga się jej opłaci? Nie wiadomo. Na tym także polega przewrotność i zaleta tego tekstu. Nie dostajemy żadnej gotowej recepty ani na miłość, ani na nudę w małżeństwie.
Reżyser Jan Englert zdecydował się w Och-u na akcję równoległą. Na otwartej z dwóch stron scenie, na kilku siedziskach, które raz są salonem, pokojem hotelowym albo ulicą, aktorzy nieustannie wchodzą i schodzą ze sceny – rytmem gry narzucając sobie błyskawiczne budowanie kontaktu z widzem, który nieustannie jest zwodzony i wystawiany na próbę cierpliwości. Englert, serwując widzowi dobrą zabawę, każe nam zastanowić się nad tym, jak żyć z drugim człowiekiem, żeby nie zwariować. Morał płynie z tego spektaklu taki, że na pewno warto próbować być razem i nie bać się w życiu zmian. Przedstawienie wyreżyserowane zostało sprawnie, lekko i z wdziękiem. A o to w farsie przecież chodzi. O zręcznie podaną lekcję życia. W tym przypadku o miłości po latach.