Nigdy jeszcze nie spotkałem się z biografią, której bohater byłby obiektem aż tak wielkiej niechęci badacza. Danuta Gwizdalanka trochę za bardzo przejęła się swoim wstępnym założeniem, że będzie postać Karola Szymanowskiego „odbrązawiać”, i czyni to z ogromnym zaangażowaniem emocjonalnym.
Było to pewnie w setną rocznicę urodzin kompozytora. Bo z jakiej innej okazji na apelu szkolnym puszczano by „Harnasiów”? Ósma klasa podstawówki, apel przygotowywały oczywiście dziewczynki z klasy A, ja byłem tylko dostarczycielem płyty. Ale im powiedziałem: nie puszczajcie strony A, bo tam się nic nie dzieje, na stronie B przynajmniej śpiewają. Sam byłem już wtedy wielbicielem „Pierwszego koncertu” i „Czwartej symfonii”, lecz na apelu musieli oczywiście polecieć „Harnasie”, wiadomo, stan wojenny, patriotyzm obowiązkowy. Jak się można domyślać, koleżanki nie posłuchały mnie, puściły stronę A, bo były z klasy A i były z tego dumne. (Też mogłem chodzić do klasy A, lecz mama powiedziała, że jako dziecko wiejskie pójdę do klasy B i mam być z tego dumny. Trudno być dumnym z czegoś, z czego nikt nie jest dumny, dziecku to trudno zrozumieć, zresztą każdemu.) Staliśmy więc ustawieni w równy czworobok i przez piętnaście minut słuchaliśmy muzyki, w której nic się nie dzieje, jakieś owce wychodzą się paść. Była to jedna z jego (Karola) dość licznych spektakularnych porażek, tym razem nie w Berlinie ani w Duisburgu, tylko w Grabowie nad Prosną.
Pechowcem był on bowiem niebywałym, aczkolwiek trzeba przyznać, że miał też w życiu wiele szczęścia, nigdy nie zaznał biedy (choć na nią nieustannie narzekał), zawsze natrafiał na czyjąś pomocną dłoń, która go ratowała z finansowych opresji. Czy wydaną właśnie monumentalną biografię pióra Danuty Gwizdalanki można uznać za wydarzenie w jego biografii (pośmiertnej) szczęśliwe? I tak, i nie. Książka napisana jest stylem wartkim, niewolnym od dosadności, pojawia się w niej dużo nieoczywistych informacji, potencjalny czytelnik może więc mieć z tej lektury sporo frajdy. Zarazem jednak autorka trochę za bardzo przejęła się swoim wstępnym założeniem, że będzie postać Szymanowskiego „odbrązawiać”, co czyni z ogromnym zaangażowaniem emocjonalnym, skupiając się na negatywnych aspektach osobowości kompozytora i nie szczędząc mu kąśliwych uwag, których nagromadzenie (zwłaszcza w początkowych partiach dzieła) jest wręcz groteskowe.
Nigdy jeszcze nie spotkałem się z biografią, której bohater byłby obiektem aż tak wielkiej niechęci badacza. Ma to oczywiście swoje uzasadnienie: Szymanowski był niesłowny, fanaberyjny, bałaganiarski, rozrzutny, niewdzięczny i leniwy, wszystkie te cechy budzą w autorce słuszną dezaprobatę.
Nie żyjemy już w czasach, kiedy homoseksualizm mógłby być traktowany poważnie jako defekt (bądź „wstydliwa tajemnica”), Gwizdalanka jednak nie jest tego aż tak pewna, zwłaszcza że towarzyszą mu: narcyzm, dyletantyzm, hipochondria, antysemityzm, alkoholizm, erotomania, nikotynizm, a nawet narkomania. I jeszcze chorobliwe pragnienie zaszczytów oraz wypisywanie farmazonów w listach do koleżanek z zagranicy, z którymi Karol osobiście niezbyt się lubił spotykać (ale któż nie ma takich koleżanek?). Chyba już wyczerpałem cały ten zasób wad, przeciwko którym staje w szranki tylko jedna zaleta: urok, wciąż zresztą poddawany w wątpliwość bądź traktowany ironicznie. (Autorka słusznie zauważa, że nic z tego uroku nie zachowało się na znanych nam zdjęciach kompozytora, chociaż – śmiem twierdzić – można go dostrzec na portretach wykonanych przez Witkacego. Chyba po prostu Karol był niefotogeniczny).
Prawdę mówiąc, po przeczytaniu tej książki zastanawiam się, czy w ogóle coś dobrego da się o Szymanowskim powiedzieć. Ale spróbujmy, na zasadzie eksperymentu. Z narkomanią najprostsza sprawa. Na samym wstępie swoich rozważań autorka stwierdza: „Często spotyka się wśród nich [artystów] jednostki skrajnie egocentryczne i narcystyczne. Erotomani, alkoholicy, a w ostatnich dekadach nawet narkomani – wcale nie są rzadkością”. Te „ostatnie dekady” rozśmieszyły mnie do łez (być może państwa też), tak czy owak Szymanowski narkomanem akurat nie był, co biografka uznaje z wyraźnym rozczarowaniem, tak czy owak poświęcając tej sprawie cały podrozdział – bo w sumie czemu nie? Noszona w kieszonce fiolka z morfiną może wzbudzać pewne podejrzenia, acz było to podówczas dość popularne lekarstwo na wszelkie boleści.
Z alkoholizmem Szymanowskiego autorka oswaja nas stopniowo (chwilami dość brutalnie: „Być może [Emil Młynarski] świadomy, że kompozytor jest alkoholikiem, nie traktował jego słów poważnie”), tak czy owak nie przepuszcza żadnej okazji, gdy może o tym wspomnieć (najczęściej okraszając to „zabawnym” komentarzem). Spodziewałem się, że ten temat zostanie szerzej rozwinięty w rozdziale „Eros – Dionizos”, tam jednak pojawia się wyłącznie sam Eros, alkohol dopiero pod koniec książki, co jest formalnym błędem, bo powiązanie ich byłoby całkiem ciekawe. Alkoholizm Szymanowskiego łatwo można wywieść z jego (skrywanego początkowo) homoseksualizmu, alkohol bowiem sprawia, że przedmiot pożądania staje się w pewnym sensie obojętny. Gwizdalanka jednak staje po stronie Artura Rubinsteina, który (w swoich wspomnieniach) twierdził, że to za sprawą Stefana Spiessa i wycieczki z nim na Sycylię kompozytor skierował swe zainteresowania ku młodym mężczyznom. Coś takiego nie jest raczej możliwe, żadna wycieczka nie byłaby w stanie zmienić orientacji seksualnej, acz mogła doprowadzić do jej ujawnienia – i to właśnie miało miejsce w przypadku Szymanowskiego. Na potwierdzenie swojej tezy autorka wytacza argument, że nie związał się nigdy na stałe z żadnym mężczyzną. Ale czy nie usiłował? Owszem, świadczy o tym historia z Aleksandrem Szymielewiczem, którego kompozytor w korespondencji nazywał wręcz „żoną” (wiem, to okropne, ale do dziś nie stworzyliśmy odpowiedniej terminologii, chyba żeby przystać na równie straszną „osobę partnerską”), dla niego był w stanie zrezygnować z udziału w ceremonii rozpoczęcia roku akademickiego (będąc rektorem uczelni) – czy to nie wzruszające? Dla Gwizdalanki nie, ona bowiem uznaje obowiązki zawodowe za najważniejsze w życiu człowieka i z satysfakcją kwituje koniec tego związku, nie dociekając, czy rozpadł się on wskutek zakulisowych intryg czy też dlatego, że go Olek (późniejszy bohater powstania warszawskiego) nie wytrzymał, zresztą z Szymanowskim trudno byłoby wytrzymać nawet doświadczonej kobiecie, a co dopiero młodemu chłopcu.
Tak czy owak zaliczam to Karolowi na plus, bo się starał, naprawdę się starał, w ogóle starał się być dobry, choć mu to nie wychodziło, zawsze w jego głowie działał nieustępliwy rachmistrz, który mówił: tyle musisz przepuścić, tyle rozdać znajomym, a tyle dać na rodzinę. Skądinąd ta rodzina, przez całe życie wisząca na jego głowie, to nie był wydatek ani największy, ani też najprzyjemniejszy. Ponieważ sam był leniwy, równie leniwe siostry, leniwy brat i leniwa mama musieli go rozdrażniać, wolał wydawać pieniądze na piękniejsze sprawy, których (wyjąwszy przyjaciół) nie miał aż tak wiele, on sam (co jest niesamowite) właściwie niczego nie posiadał, w Atmie został po nim frak (potrzebny do występów) i kieliszki do wódki, wszystko inne, z pianinem włącznie, było wypożyczone. Żył na „wysokiej stopie”, ale przez całe dorosłe życie był żebrakiem.
Chciał jednak mieć to poczucie, że jest jednym z najważniejszych ludzi swoich czasów, co w sumie teraz potwierdzamy i nawet wtedy też tak uważano, lecz cóż, te jego „potrzeby” przekraczały wszelką możliwość, sam nie chciałbym być takim darczyńcą, który wie, że z tych pieniędzy, które dałem Karolowi, on ledwie pół przeznaczy „na siebie”, a resztę rozda. Bez sensu. Z tego poczucia bycia „wielkim artystą” wynika jego najgorszy pech, mianowicie koncert berliński. Otrzymawszy propozycję występu z największym dyrygentem swoich czasów (Furtwängler wtedy kimś takim był) trudno, żeby się nie zgodził. Ale wtedy się zjawia kolega (Huberman), który psuje całą imprezę w zalążku, mówiąc, że to niedobrze, bo Niemcy faszystowskie (też jeszcze wtedy w zalążku) źle traktują Żydów. Szymanowski znalazł się w klinczu, z jednej strony polityka, z drugiej sztuka. Gwizdalanka ujmuje to inaczej, sugerując, że głównie wchodziły w grę pieniądze, ale pomyślmy sobie: czy mając w perspektywie występ o wszechświatowym znaczeniu (nagranie tego koncertu byłoby dziś na „wagę złota”), powinien z niego zrezygnować ze względów politycznych? Nie zrezygnował, los jednak z niego okrutnie zakpił i koncert odbył się w końcu pod batutą innego, gorszego dyrygenta, a za sam fakt tego występu jest do dziś Karol (słusznie?) rozliczany. Nie stanowi to zresztą żadnego dowodu na jego antysemityzm, acz trzeba przyznać, że wobec żydowskiego bogacza, który zamówił u niego „Stabat Mater”, zachował się naprawdę brzydko (a raczej: równie brzydko, jak zachowywał się wobec swoich amerykańskich sponsorek).
Ale dość już o Karolu, przejdźmy do Danuty. Jej książka sprawia początkowo wrażenie ładnie zakomponowanej, fragmenty poświęcone „życiu” kontrapunktowane są fragmentami dotyczącymi „twórczości” (przystępne i rzeczowe omówienia poszczególnych dzieł). Zarówno „życie”, jak i „twórczość” nie są traktowane chronologicznie, lecz aspektowo, dzięki czemu narracja rozwija się niczym we wciągającej postmodernistycznej powieści, której bohater po wielokroć się rodzi i wielokroć umiera (sama śmierć potraktowana została zresztą bardzo zdawkowo: w połowie marca przewieziono Szymanowskiego do specjalistycznego sanatorium w Lozannie, gdzie wkrótce zmarł). Pod koniec jednak coraz częściej pojawiają się rozdziały mniej pasjonujące, które nudzą już chyba zarówno samą autorkę, jak i redaktorów, dublują się w nich bowiem podane wcześniej wiadomości i refleksje (jak choćby ta o powinowactwie duchowym Szymanowskiego i Wagnera), dochodzi też do zabawnych lapsusów: „Po premierze «Harnasiów», czując się coraz gorzej, wrócił do papierosów, co widać na tym zdjęciu zrobionym w maju” – zdaniu temu towarzyszy zaś zdjęcie podpisane: „Ciało Szymanowskiego spoczywające w trumnie”. Rozdział pod tytułem „Tabu” w ogóle rozpoczyna się w środku zdania, co jakoś uszło uwadze wszystkich osób zajmujących się książką. Dochody kompozytora omawiane są w dwóch miejscach, co sprawia, że czytelnik czuje się nieco skołowany, a przecież można by tej kwestii poświęcić osobny rozdział, czy nawet tabelkę, by wszystko stało się jasne.
Jeżeli chodzi o analizy muzykologiczne, w rozdziale dziewiątym i dziesiątym następuje ich wielkie zagęszczenie, później zaś całkowicie znikają, co negatywnie odbija się na panującym wcześniej ładzie formalnym. Można też mieć pewne zastrzeżenia, dlaczego np. omówienie „Stabat Mater” nie znalazło się po (nieuwzględnionym notabene w spisie treści) podrozdziale „Dzieje jednego zamówienia”, gdzie przedstawiono okoliczności powstania tego właśnie dzieła, tylko pod koniec rozdziału „Całe życie z rodziną”, gdzie przydałby się raczej passus o wczesnych utworach Karola, którym jednak autorka nie poświęca żadnej uwagi. Takich braków i zaniedbań jest więcej: obszernie i drobiazgowo przedstawiona została popularna biografia kompozytora pióra Stanisława Gołachowskiego, o innych zaś (Stefanii Łobaczewskiej, Teresy Chylińskiej czy Bartosza Dąbrowskiego) zaledwie się wspomina, choć są zarówno ważniejsze, jak i trudniej dostępne. Bardzo pobieżnego omówienia doczekała się też dyskografia, obok najwcześniejszych nagrań (Ewy Bandrowskiej czy Josepha Szigetiego) Gwizdalanka zauważa jedynie płyty Simona Rattle’a i Pierre’a Bouleza, z upodobaniem je porównując, nawiasowo wspomina też o nagraniach Artura Rubinsteina i Światosława Richtera. Tymczasem w Związku Radzieckim nagrywał Szymanowskiego nie tylko Richter, lecz również Maria Judina; „Pierwszy koncert skrzypcowy” doczekał się w ogóle niezliczonej liczby nagrań (w tym Pierre’a Monteux z solistą Romanem Totenbergiem), natomiast w „ostatnich dekadach” nastąpił istny wysyp płyt z Szymanowskim, już w roku 1981 dwie jego symfonie nagrał Antal Dorati z orkiestrą z Detroit, po czym „Trzecią” zarejestrował Mariss Jansons (2008), do którego dołączyli Walery Giergiew (2013, wszystkie symfonie i „Stabat Mater”) i Edward Gardner (2014, komplet dzieł orkiestrowych). Są to znakomici dyrygenci, nie mniej znani niż Rattle i Boulez, można by więc ich zaszczycić choćby wzmianką, podobnie takie gwiazdy pianistyki jak Cedric Tiberghien, Lucas Debargue, Clare Hammond czy Roland Pöntinen, włączający Szymanowskiego do swego repertuaru, nie mówiąc już o Martinie Roscoe i Martinie Jonesie, którzy nagrali komplety jego dzieł fortepianowych. O Jerzym Godziszewskim czy Felicji Blumental nie ma już nawet co wspominać, biografka bowiem wykonawców „krajowych” traktuje z wyraźnym pobłażaniem, opisuje co prawda kilka pomników Szymanowskiego, nie zauważa wszakże pomnikowej edycji jego „Dzieł wszystkich” dokonanej przez Polskie Nagrania, co jest dziwne, bo ja – jako znacznie młodszy – doskonale ją pamiętam, i to z Grabowa, gdzie stała zakurzona w księgarni i nikt jej nie kupował (mnie też nie było na nią stać).
Dzieła te ukazały się zresztą tylko na winylach, o reedycji kompaktowej nie ma już chyba co marzyć, acz w momencie, gdy mamy komplety i Lutosławskiego, i Pendereckiego, brak Szymanowskiego jest jakimś Narodowym Skandalem. On sam zresztą swą polskość traktował jako „zło konieczne” i – jak się okazuje – całkiem słusznie.
Ale może to nie był wcale aż tak dobry kompozytor? Tak w każdym razie zdaje się twierdzić Gwizdalanka, z upodobaniem podkreślająca jego „brak sukcesu”, jak też wytykająca mu wszelkie usterki, zwłaszcza instrumentacyjne, fatalną pianistykę (choć nagrane przez niego dwa mazurki wcale tego nie potwierdzają, wręcz przeciwnie), ale też, po prostu, brak wykształcenia.
Szymanowski istotnie nie skończył żadnych studiów, był pod tym względem dziwnym abnegatem, w czasie dwóch lat nauki u Noskowskiego nauczył się pisać fugi (w związku z czym wszystkie swoje sonaty, „Drugą symfonię” i „Drugi kwartet” zakończył właśnie fugami), poza tym wszystkiego nauczył się sam. Pomimo piastowania przez pewien czas funkcji rektora Akademii Muzycznej był zdecydowanym przeciwnikiem instytucji kształcenia artystycznego, jest to w jego biografii rys bardzo ciekawy i godny poważniejszego potraktowania. W XX wieku wielu artystów osiągnęło sukces przy braku formalnej edukacji, do czegoś takiego chciał właśnie doprowadzić Szymanowski: by liczył się tylko talent, a nie nabyte umiejętności. Gdyby mu się to udało, byłby to w sztuce prawdziwy przełom, próżno jednak o tym marzyć, zwłaszcza w dziedzinie sztuk plastycznych i muzycznych, gdzie wciąż karierę umożliwia dyplom.
On sam był twórcą dobrze osadzonym w stylistyce dekadenckiej, epoka Młodej Polski skończyła się dla niego zbyt szybko, stąd te jego dziwaczne wolty, próby dostosowania się do wymogów „współczesnego świata”. Zawsze jednak pozostaje twórcą rozpoznawalnym, nawet bardziej niż, powiedzmy, Strawiński, którego dorobek ulegał zmianom jeszcze drastyczniejszym. Gwizdalanka, jako autorka rozprawy „Muzyka i płeć”, próbuje parokrotnie dotrzeć do istoty (nie nazywanej wprost) „homoseksualnej nuty” Szymanowskiego, kończy się to jednak na powierzchownych obserwacjach wskazówek wykonawczych konotujących „słodycz” bądź też faktu, że bohaterkami cyklu „Metopy” są zakochane kobiety odrzucone przez mężczyzn. Z Benjaminem Brittenem Szymanowski zestawiony zostaje tylko na gruncie życia osobistego, acz porównanie ich stylistyk byłoby jak najbardziej na miejscu. Temat w dalszym ciągu domaga się rozwinięcia.
Pod względem faktograficznym praca Gwizdalanki dostarcza rzeczywiście wielu ciekawostek, zwykle jednak mających działać na niekorzyść bohatera. Jedynie wyjątkowo zdarza mu się dojść do głosu i powiedzieć coś zabawnego, np. „nigdy nie miałem, nie mam i nie będę miał żadnych homoseksualnych zboczeń ku muzyce jakichś Puccinich, Massenetów czy Mascagnich”. To zdanie znamionuje, że mamy do czynienia z człowiekiem dowcipnym i obdarzonym autoironią, biografka dba jednak ustawicznie, by go tak nie postrzegać, z jej narracji ma się bowiem wyłaniać raczej rozpieszczony gówniarz albo straszny dziad. No dobrze, ma to swój urok, wszystkie te jej kąśliwe uwagi na temat długów i alkoholu czyta się z pewną nawet przyjemnością, jest ich wszak tyle, że w pewnym momencie przestają działać, budzą wręcz rodzaj sympatii dla kompozytora, który swój dzień lubił zaczynać szklaneczką wódki wypijaną przy goleniu (oczywiście na cudzy koszt).
Ewidentnych błędów dopatrzyłem się dwóch. Pierwszy dotyczy „Rymów dziecięcych” do słów Kazimiery Iłłakowiczówny (która też zresztą opisuje Szymanowskiego nie bez złośliwości, acz ostatecznie chyba go jakoś tam lubi). Otóż Gwizdalanka pisze, że małymi bohaterami tych pieśni są Krzysia i jej Lalka. Tymczasem wystarczy choćby pobieżna lektura tych wierszyków, by zauważyć, że Lalka (popularne w okresie międzywojennym zdrobnienie od imienia Eulalia) to nie zabawka, tylko żywa dziewczynka, na co dodatkowym dowodem jest wspomnienie Janiny Czerwijowskiej (siostrzenicy poetki), która opowiada o genezie tych wierszy, w których ona i jej siostra występują jako Krzysia i Lalka. Drugi błąd ma charakter językowy: otóż autorka traktuje tytuł „Harnasie” jako rzeczownik rodzaju niemęskoosobowego, w związku z czym pisze (zazwyczaj, bo nie zawsze): „«Harnasie» wystawiono” albo „pisane od wielu lat «Harnasie»”, czego apogeum stanowi zdanie: „Parę lat później to one jednak stały się ukoronowaniem owego deklarowanego wielokroć dążenia do «ideału»”. Być może sexy fotografia Sergiusza Lifara z „odkrytym biustem” tak podziałała, ale jednak przepraszam, harnasie to mężczyźni, czyli jednak „oni”.
I tu już pomalutku będę kończył, choć uczucia mam wciąż ambiwalentne, z jednej strony szacunek dla autorki, dla jej pracy (najczęściej jednak mającej ten cel, by Szymanowskiemu „przysolić”), z drugiej – żal, że nie powstała biografia z prawdziwego zdarzenia, tylko rzecz jakaś hybrydyczna, będąca w zasadzie pamfletem. Forma biografii przeżywa obecnie w Polsce swój rozkwit, nie jestem tego jakimś zagorzałym czytelnikiem, jednak najbardziej odpowiada mi forma, jaką stworzyła Monika Śliwińska: fakty, fakty i tylko fakty, ułożone w ciekawą konstelację. Dzięki temu czytelnik może sobie sam „złożyć bohatera do kupy”, bardzo dyskretnie wiedziony przez autorkę. Danuta Gwizdalanka jest w swojej książce nadobecna, wskutek czego osiąga efekt odwrotny od zamierzonego: chcąc za wszelką cenę obrzydzić swój przedmiot badań, czyni go bardziej atrakcyjnym, niż był we wcześniejszych „hagiograficznych” ujęciach. Rzeczywiście patetyczny, bezkrytyczny Iwaszkiewicz i piszący „z właściwą sobie emfazą” Waldorff zostali przezwyciężeni, czas jednak teraz na kogoś, kto przezwycięży Gwizdalankę, opisze Karola raz jeszcze, bez popadania w skrajności. Ludzie są jak winyle, mają stronę A i stronę B, najlepiej jest znać obydwie.