Jego bracia zginęli od arabskiej rakiety. On zgodził się na przeszczep ich rogówek Palestyńczykowi
Siedziałem niemal w całkowitych ciemnościach. Tylko pojedyncze promyki słońca, cienkie jak igły, wpadały do wnętrza, oświetlając tańczące w powietrzu drobinki kurzu. Teatr w mieście Akko, położony za pradawnymi murami obronnymi, przy dziedzińcu pamiętającym czasy krzyżowców, jest może jednym z najlepszych w Izraelu, ale nie stać go na nowe kotary. Istnieje też domniemanie, iż promyki cienkie jak igiełki to element scenografii oraz symbol: w największych ciemnościach zawsze może pojawić się światełko.
Tylko scena była jasna. Fortepian, sofa oraz stół, przybrany kieliszkami pełnymi prawdziwej brandy, filiżankami z kawą i talerzykami z ciastem. Od czasu do czasu Smadar, aktorka odtwarzająca postać Zelmy, eleganckiej Żydówki z Wiednia, a może z bogatych salonów Warszawy, wychodziła z tacką kieliszków między widzów i trzeba było to brandy smakować, choć na zewnątrz na niebie żadnej chmury, a temperatura przekraczała 30 stopni. Kiedy dostałem swój kieliszek, Zelma powiedziała, że właściwie z jakiej przyczyny podaje, skoro Żydzi zawsze rozdawali darmo, nawet rzeczy cenniejsze od alkoholu, a w rewanżu dostawali po mordzie.
Na scenie, przy stole i pod stołem, bawił się syn Zelmy, niedojda Menasze grany przez Moniego. Ułomny na głowę, lecz obdarzony niezwykłym talentem: czego nie umiał nazwać słowami, znakomicie to odgrywał.
Spektakl nazywał się „Antologia". Ponieważ na widowni siedziała wielojęzyczna publiczność, Zelma i Menasze wygłaszali swoje kwestie po hebrajsku, arabsku, angielsku, niemiecku, rosyjsku. Trwał na tyle długo, że brandy zdążyła wywietrzeć z głowy.