„Węgla nie ma" Przemysława Pilarskiego w reż. Jacka Jabrzyka w Teatrze Śląskim w Katowicach. Pisze Justyna Landorf w „Teatrze".
Węgla nie ma w reżyserii Jacka Jabrzyka z Teatru Śląskiego to komedia kryminalna, w którą wpleciono wątki postapokaliptyczne i surrealistyczne. Jej celem jest „zneutralizowanie” wielowiekowych śląsko-zagłębiowskich antagonizmów.
Wyobraźmy sobie taką sytuację: znikają wszyscy Ślązacy. To tak, jakby całkowicie wyludnić mniej więcej osiemsettysięczne miasto, czyli na przykład Marsylię, Amsterdam, Turyn, Kraków. Taki jest właśnie punkt wyjścia spektaklu Węgla nie ma w Teatrze Śląskim. A jednak to nie pomysł rodem z science fiction ani dowód bogatej wyobraźni dramatopisarza Przemysława Pilarskiego. Przypomnijmy sobie zeszłoroczny Narodowy Spis Powszechny, w którym nie uwzględniono narodowości śląskiej ani języka śląskiego (żeby je zadeklarować, należało samodzielnie wpisać je w osobnej zakładce). Nie wzięto pod uwagę być może największej w Polsce mniejszości, choć ilu jest obecnie Ślązaków, nie wiadomo, gdyż dane te wciąż nie są oficjalnie dostępne (w przeciwieństwie do pozostałych informacji ze spisu). Słusznie oburzał się Szczepan Twardoch, nazywając takie podejście organu rządowego szykaną, nieuznawaniem istnienia Ślązaków przez polskie państwo. Pisarz w imieniu Ślązaków głośno dopomina się o uznanie ich odrębności i języka (a nie gwary). Tymczasem władza chętnie gra tematem Ślązaków, którym przypisuje się niezrozumiałą potrzebę autonomii, czasem wręcz dążenie do separatyzmu, i szuka się w nich dyżurnego wroga. Kiedyś był to region zasobny w „czarne złoto”, dziś – z zamkniętymi lub nierentownymi kopalniami, z perspektywą całkowitej likwidacji górnictwa i przejścia na energię odnawialną. Dodajmy jeszcze odwieczne animozje pomiędzy Śląskiem a Zagłębiem i mamy temat na spektakl polityczny lub sztukę zaangażowaną, opowiadającą o trudnym losie mieszkańców regionu Górnego Śląska.
Tymczasem twórcy katowickiej inscenizacji przygotowali spektakl w formie komedii kryminalnej z detektywem wysłanym na Śląsk w celu odnalezienia jego mieszkańców. W tle wątki postapokaliptyczne, surrealistyczne, przyjaźń ponad podziałami oraz miłość. Spektakl jest częścią projektu Zagłębie//Śląsk, czyli współpracy Teatru Zagłębia w Sosnowcu i Teatru Śląskiego im. Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach. Celem – próba „zneutralizowania” śląsko-zagłębiowskiego antagonizmu, sięgającego czasów zaborów. Rok wcześniej dyrektor Teatru Śląskiego Robert Talarczyk z częścią swojego zespołu zrealizował w Teatrze Zagłębia Nikaj Zbigniewa Rokity. W tym roku nastąpiła wymiana – dyrektor Teatru Zagłębia Jacek Jabrzyk wraz ze swoimi aktorami przyjechał do Katowic. Choć równie dobrze mógłby przyjść na piechotę, gdyż odległość między dwoma teatrami wynosi niecałe dziewięć kilometrów. A jednak przejście niewielkiego mostku na rzece Brynicy oznacza udanie się do innej krainy. Po jednej Śląsk, po drugiej Zagłębie Dąbrowskie. Hanysi i gorole. Swoi i obcy.
Tajemniczy, umierający mężczyzna (Andrzej Warcaba) w podziemiach będzińskiego zamku zleca prywatnemu detektywowi Edwardowi (gościnna rola Michała Majnicza) odnalezienie zaginionych sąsiadów. Edward udaje się do spowitych gęstą mgłą Katowic, gdzie spotka dwoje ostatnich rdzennych mieszkańców – Omę (Grażyna Bułka) i Petera/Piotra/Pyjtra (Marcin Gaweł), którzy pomogą mu rozwikłać zagadkę. Podczas śląskich peregrynacji detektywowi towarzyszy enigmatyczna dziewczyna – niema Pola (Kateryna Vasiukova), a całość historii opowiada inspicjentka (Mirosława Żak). Pojawia się jeszcze opiekunka zleceniodawcy, pani Dorotka (Anna Kadulska ucharakteryzowana na okrutną serialową siostrę Ratched), a także Papież Polak (leżący na szezlongu i przygnieciony bryłą węgla Tomasz Kocuj).
Tekst gęsty jest od symboli, ukrytych znaczeń, nawiązań do kultury, popkultury, a przede wszystkim do historii obu regionów, specyficznych tradycji, topografii śląsko-zagłębiowskiej. Dla rodzimych mieszkańców odczytywanie tych tropów może być frajdą, dla pozostałych bywa często niemożliwe. Umierający Kazimierz Juliusz to symbol transformacji – ostatniej sosnowieckiej kopalni węgla kamiennego, będącej w trakcie likwidacji. Postać Dorotki vel Wysokiej nawiązuje do będzińskiego wzgórza (Góra Świętej Doroty), potocznie nazywanego Zagłębiowską Jasną Górą. Grająca tę rolę aktorka staje się feretronem z wizerunkiem Matki Boskiej niesionym w trakcie procesji przez Kuce (procesji konnej z gliwickiej dzielnicy Ostropa). Pola budzi skojarzenia z międzynarodową gwiazdą kina niemego Polą Negri, żoną sosnowieckiego podporucznika, mieszkającą przez parę lat w Sosnowcu. Imię i przydomek głównego bohatera – Edwarda Twarzy Zagłębia – też nie są przypadkowe (ale przynajmniej zrozumiałe dla wszystkich widzów).
Przygody sympatycznego zagłębiowskiego śledczego to ciąg niezwykłych, straszno-śmiesznych, zagmatwanych i chaotycznych zdarzeń. Pojawiają się złowrogie orki, katowicki Spodek w roli rakiety kosmicznej oraz mające psychodeliczne właściwości kluski śląskie (tak zwane gumiklyjzy). Podróż Edwarda ma wymiar nierzeczywisty. Nie wiemy, co jest jawą, a co snem, bowiem jego śledztwo to jednocześnie śledztwo w głąb siebie, we własnej sprawie, w poszukiwaniu własnej tożsamości. Bo jeśli Ślązaków nie ma, to kim w takim razie są Zagłębiacy? Czy mogą istnieć bez swoich sąsiadów? Co się dzieje, gdy traci się punkt odniesienia? Oniryczny charakter opowieści podkreśla minimalistyczna scenografia Anny Marii Karczmarskiej i Mikołaja Małka. W zasadzie składa się tylko z systemu błękitnych kurtyn i paru rekwizytów: łóżka szpitalnego, kiczowatego neonu z zachodem słońca, ogromnych niczym opony tirów klusek śląskich. Pusta scena na chwilę przemienia się w fantastyczny świat z obrazów Teofila Ociepki, z różową roślinnością i dziwacznymi stworzeniami. Dodatkowym metateatralnym zabiegiem jest wzięcie całej historii w nawias – opowieść snuje dla nas narratorka, postać łącząca w sobie suflerkę i inspicjentkę, a może jednocześnie reżysera oraz autora tekstu. Mirosława Żak dwoi się i troi – czyta didaskalia, sufluje dialogi, przynosi rekwizyty, ubiera aktorów, ale i ich upomina, wchodzi im w słowo, dopowiada kwestie oraz sama pojawia się na scenie. Jest wszędobylska, wszechwiedząca, irytująca i bardzo zabawna.
Wspomniane orki, jak orkowie z Tolkienowskiego Władcy pierścieni, to zło (widać tu też nawiązanie do rosyjskiej agresji – orkami Ukraińcy nazywają rosyjskich żołnierzy). W spektaklu przybrały postać niesporczaków. Z jednej strony pasują do dziwacznych okultystycznych wizji śląskiego malarza prymitywisty, z drugiej strony może zostały wybrane ze względu na swoją specyfikę. Te miniaturowe bezkręgowce są bowiem właściwie niezniszczalne. Mogą przetrwać w najbardziej ekstremalnych warunkach – skrajnych temperatur i ciśnienia, braku wody, a nawet ekspozycji na promieniowanie kosmiczne. Tymczasem w spektaklu cierpią z powodu problemów żołądkowo-jelitowych, raz po raz puszczając głośne gazy.
W spektaklu Jacka Jabrzyka żart goni następny żart, aż dostaje zadyszki – od żartów sytuacyjnych, poprzez popkulturowe cytaty, po odwieczne dowcipy o Ślązakach i Zagłębiakach, znane chyba przez wszystkich. Ten rodzaj humoru stał się „memiczny” i krąży po Internecie od dawna. Jednak żart powtarzany wielokrotnie przestaje śmieszyć. Gdyby chociaż twórcy zdecydowali się na wielokrotność tylko jednego „wica” – jak na przykład charakterystycznego gagu w wykonaniu Anny Kadulskiej („pani Dorotka wzrusza ramionami”). Tymczasem w spektaklu roi się od repetycji – podrzucania ramion, przerysowanej, „komiksowej” choreografii, akcentowania i przekręcania wyrazów w „zabawny” sposób („gmła” – mgła, „Ałszan” – Auchan itd.).
Ten „żartobliwy” ton ma służyć „rozbrojeniu” trudnych tematów: toczącej się w pobliżu wojny, niepokojów związanych z kryzysem ekonomicznym oraz oczywiście wzajemnych, nie tylko śląsko-zagłębiowskich uprzedzeń. Tym bardziej zaskakuje niespodziewanie dramatyczny monolog ukraińskiej aktorki grającej postać niemej Poli, która tuż przed finałem przemawia, zwracając się w płomiennym apelu do publiczności o poszanowanie mniejszości etnicznych oraz seksualnych. Ta scena zdaje się wzięta z innego porządku, choć wysunięte postulaty są słuszne i zrozumiałe. Chodzi o całkowitą zmianę charakteru spektaklu, złamanie decorum komedii oraz długość przemowy (pozostałe kwestie aktorskie, poza początkowym monologiem Michała Majnicza, są krótkie i toczą się wartko). Po czym spektakl wraca do poprzedniego porządku – w szczęśliwym i nieco naiwnym zakończeniu pada stwierdzenie: „Kochajmy się”, bo miłość to jedyne całkowicie odnawialne paliwo.
Spektakl Węgla nie ma jest dość hermetyczny – wprawdzie tytuł, na który Przemysław Pilarski wpadł podobno już trzy lata wcześniej (okazał się profetą!), gości niestety na ustach wszystkich Polaków, to jednak katowickie przedstawienie opowiada głównie o sprawach lokalnych, niekoniecznie zrozumiałych dla każdego widza. Można oczywiście zastanawiać się nad problemem tożsamości – czy dotyczy tylko mieszkańców regionu, czy jest szerszym tematem. Jak się definiuje tożsamość? Dla twórców spektaklu w Teatrze Śląskim to przede wszystkim kultywowanie tradycji, przywiązanie do własnej ziemi oraz język. Barwna „ślonsko godka” płynie ze sceny ku uciesze widzów (w spektaklu używa się wersji zrozumiałej zarówno dla sosnowieckiego detektywa, jak i dla mieszkańców każdego zakątka Polski).
Zastanówmy się, czy jeśli zabraknie węgla, to Ślązacy znikną, a wraz z nimi Zagłębiacy, bo przecież w rzeczywistości jedni bez drugich nie mogą istnieć. Chyba jednak nie potrzebujemy takich prostych identyfikacji, ponieważ Ślązacy mają znacznie bogatszą kulturę, pora więc dostrzec więcej. Mówimy węgiel – myślimy Śląsk. Ale czy faktycznie musi tak być?