„Święty Rysiek ze Śląska” w reż. Piotra Siekluckiego w Teatrze Nowym Proxima. Pisze Magda Huzarska-Szumiec w „Galicyjskiej Gazecie Lekarskiej”.
W Teatrze Nowym Proxima w Krakowie grany jest przejmujący spektakl „Święty Rysiek ze Śląska”, nawiązujący do biografii leadera Dżemu Ryszarda Riedla.
Wieczór na śląskim osiedlu. W powietrzu wisi czarny pył, w oknach wieżowców zapalają się lampy, których mdławe światło przenika przez wzorzyste firanki. Na prowadzących do bloków chodnikach zataczają się wracający z pracy mężczyźni. Jedni za chwilę będą usiłowali trafić kluczem do zamka i w miarę cicho rozebrać się w przedpokoju, inni z impetem wpadną przez drzwi, potkną się o próg i szpetnie zaklną. To będzie tylko wstęp do awantury, jaka wybuchnie w kuchni o przesoloną zupę czy zimne kartofle, a skończy się podbitym okiem żony, zmieniającym kolor wraz z narastającym płaczem dzieci. Takie skojarzenia przyniosła mi już pierwsza scena spektaklu „Święty Rysiek ze Śląska”, który w Teatrze Nowym Proxima w Krakowie wyreżyserował Piotr Sieklucki, wcielając się też w tytułową postać leadera Dżemu Ryszarda Riedla.
Spod hałd czarnego węgla wygrzebuje się kobieta (Katarzyna Chlebny), z siatką w ręce, z którą nigdy się nie rozstaje, bo a nuż coś rzucą w sklepie. To figura matki, przybitej strachem i cierpieniem świętej Marii, spoglądającej na zmierzającego w stronę śmierci Syna. On siedzi na zydelku w koronie cierniowej i zaczyna opowieść o życiu dziecka ze śląskiego blokowiska. Dziecka wychowanego przez ulicę, kumpli spod budki z piwem, a potem spod sklepu z wódą i z ciemnych bram, gdzie sprzedaje się heroinę.
Jednak „Święty Rysiek ze Śląska” nie jest wyłącznie opowieścią o staczaniu się w nałóg, choć ten wątek oczywiście się przewija. Reżyser rozłożył w spektaklu nieco inaczej akcenty, kładąc nacisk na relacje bohatera z ojcem. To najbardziej przejmujący motyw przedstawienia, naznaczony niezwykłą szczerością aktora, która w teatrze nieczęsto się zdarza. Można odnieść wrażenie, że Sieklucki pod płaszczykiem opowieści o Riedlu, wyrzuca z siebie swoją prywatną historię. Przynajmniej tak odbiera się to siedząc na widowni.
Może dzięki temu nie ma tu odstręczających, realistycznych opowieści o dawaniu sobie w żyłę, narkomańskich spelunach czy oblepionych resztkami piwa blatach śląskich barów, w których staczał się ojciec Riedla. One doskonale pasowałyby do bluesów, śpiewanych przez lidera Dżemu. W spektaklu nie króluje jednak ten gatunek muzyki. Na scenie zasiada za to kwartet smyczkowy, który wykonuje akompaniament do piosenek zespołu w znakomitych aranżacjach Pawła Harańczyka. Piotr Sieklucki śpiewa je tak, że ciarki przechodzą, podobnie jak partnerująca mu Katarzyna Chlebny. Przy tym wciela się ona nie tylko w postać Matki, ale też żony Goli, znienawidzonej nauczycielki, która wyśmiewała wrażliwego chłopca czy wszechwiedzącej psychoterapeutki. Wprowadza tym element komediowy, który rozładowuje budowane przez głównego bohatera napięcie. Ta amplituda nastrojów sprawia, że kulminacyjna scena ostatniego spotkania z milczącym, umierającym ojcem (Andrzej Prokop) zyskuje dodatkowe emocjonalne piętro.
Nie można patrzeć obojętnie, kiedy Rysiek niczym bohater kultowego filmu Marka Koterskiego „Wszyscy jesteśmy Chrystusami” podnosi krzyż (kolejna wybitna scenografia Łukasza Błażejewskiego). Jesteśmy wtedy znowu w mrocznych latach 70., na PRL-owskim osiedlu i czujemy strach dzieci, których ojcowie próbują trafić kluczami do drzwi dom